Jakub Michalczenia: Gigusie. Ha!art, Kraków 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Jakub Michalczenia w miasteczku Korsze znajduje punkt wyjścia do opowieści o odwróconej małej ojczyźnie. Przedstawia mikroświatek, który przyprawia o ból głowy, sielskie dzieciństwo i młodość przekuwa na prostą drogę do kryminału i beznadziei. Jego bohaterowie nic w życiu nie osiągną (chyba że w hierarchii więziennej), będą utrapieniem dla rodziców (którzy zresztą też pozbawieni są jakichkolwiek ambicji, nie naciskają więc szczególnie na zmianę otoczenia albo pracę nad sobą), nie niosą pokrzepienia i wynaturzają każdy stereotypowy motyw pojawiający się we wspomnieniach. Bo „Gigusie” to tom, który mocno czerpie ze stereotypów, autor nie sili się na poszukiwanie odmienności i oryginalności – sięga po wątki typowe dla Bildungsroman, żeby zakwestionować ich pozytywny wydźwięk. Tu nie ma miejsca na krzepiące wątki i na wychwalanie dojrzewania. Problem tylko w tym, że bohaterowie nawet się o tym nie dowiedzą: pozostaną w swoim zaklętym kręgu malutkich problemów i nie przekonają się, jak to jest mieć marzenia i aspiracje. Dla ludzi z zewnątrz zawsze będą tymi godnymi jedynie potępienia – nikt w ich doświadczeniach się nie przejrzy, bo to oznaczałoby sporą dawkę samokrytycyzmu, nie do zniesienia w świecie, który wad nie wybacza. Tu nawet nazwisko (Piżdżyszyn) obiecuje wyłącznie przyziemność, rubaszny humor, a i odwrócenie się autora od postaci. Na sentymenty nie ma miejsca, nawet w ramach ksyw. Zresztą żaden z bohaterów nie może sobie pozwolić na przełamanie specyficznego rodzaju dowcipu, jaki obowiązuje wśród kumpli.
Sięga Michalczenia po scenki typowe, znane z okresu dojrzewania, albo – bardzo prawdopodobne w kontekście zachowań i działań bohaterów. Kradzież jabłek, strzelanie (saletra z każdego zrobi małego pirotechnika), bójki, mecze, sąsiedzkie porachunki. Jedno opowiadanie to jeden temat, w którym autor nie stroni od nakreślania prymitywnej codzienności i beznadziei. Chociaż bohaterowie radość mogą czerpać z własnego towarzystwa, są silni grupą, nic i tak nie osiągną. Będą kontynuować los rodziców. Spisani na straty przez dorosłych, sami w dorosłość wkroczą jako ci, którym nie da się ufać. Jakub Michalczenia nie będzie się nad nimi rozczulać. Zresztą – całą pisarską moc kieruje na stylizowanie tych utworów. I chociaż dałoby się z drobnych wzmianek określić czas akcji, językowy koszmarek pokazuje, że czas i miejsce nie mają naprawdę większego znaczenia.
Wszyscy porozumiewają się w tych opowiadaniach przedziwną mieszanką kolokwializmów i wulgaryzmów po witkacowsku odmienianych i słowotwórczo wyginanych, elementami gwary, naleciałościami, zapożyczeniami – swobodnie kształtowanymi przez autora tak, że bohaterowie są już na granicy niezrozumienia się nawzajem, jednak nie ustają w wysiłkach, żeby jak najbardziej podkolorować język. Z perspektywy czytelników to męczarnia, bo nie ma w tym żadnego rytmu ani powtarzalności fraz, melodii czy uzasadnienia – strzela Michalczenia na oślep swoimi słownikowymi potworkami, wszystko mu jedno, czy posłużą akurat kreacji postaci, czy trafią do przypadkowej wypowiedzi – ważne, żeby odmieniały zwyczajny język, który wszystkim najwyraźniej się znudził. I ten sposób prowadzenia narracji hermetyzuje całość, zamienia w przestrzeń obcą, niegościnną, wręcz wrogą – ale też niepotrzebną.