Recenzje

Wszystko jest interesem

„Śmierć komiwojażera” Arthura Millera w reż. Radka Stępnia z Teatrze Wybrzeże w Gdańsku na Festiwalu Polska w Imce – pisze Iwa Poznerowicz.

W ramach „Festiwalu Polska w Imce” na warszawską scenę zawitał spektakl „Śmierć komiwojażera” z Teatru Wybrzeże. Minęło 70 lat, od kiedy amerykański dramaturg polsko-żydowskiego pochodzenia, Arthur Miller, otrzymał za swój dramat prestiżową nagrodę Pulitzera. Mam z tym spektaklem mały problem. Tekst Arthura Millera jest perełką. Aktorstwo, zwłaszcza Mirosława Baki, bardzo dobre i przejmujące. Jednak inscenizacja, a także niektóre pomysły reżyserskie młodego Radka Stępnia, z całą pewnością bardzo zdolnego, już trochę mniej mnie zachwyciły. Zacznijmy jednak od początku.

„Śmierć komiwojażera” to opowieść o ostatnim dniu życia wędrownego sprzedawcy po sześćdziesiątce – Williego Lomana. Zmęczony i przytłoczony problemami Willy uświadamia sobie, że przegrał własne życie. Jest dojrzałym mężczyzną, który zaczyna rozumieć, że nic nie osiągnął. Pracował całe życie, ale nie ma nic i już jest zbyt zmęczony, aby zaczynać od nowa. Przez wiele lat gonił za sukcesem, poświęcił wszystko dla swoich pracodawców, a gdy okazało się, że nie jest już tak wydajny zawodowo, szefowie firmy wyrzucili go z pracy. W egzystencji Williego teraźniejszość miesza się z przeszłością. Do pogłębienia życiowej frustracji przyczynił się także istniejący od wielu lat konflikt pomiędzy nim a jego dorosłym synem Biffem. Syn nie potrafił wybaczyć ojcu, że zdradził matkę. Nigdy o tym nie rozmawiali, ten sekret obaj zamknęli głęboko w swoich sercach. Tak jakby to się nigdy nie wydarzyło. Jednak ta tajemnica przez wszystkie lata pęczniała i zatruwała ich dusze. Wzajemne relacje, pomieszane dawki miłości, troski, ale i niechęci oraz pretensji, nie pozwalają im się porozumieć. Nawet moment, gdy Biff za wszelką cenę chce wyjaśnić do końca ich konflikt, nie przynosi oczyszczenia. Wydaje się, że Willy przyjmuje tłumaczenia Biffa i spojrzy „prawdzie w oczy”. A może jego decyzja przekazania 20 tysięcy dolarów z polisy na życie dla syna jest kolejnym zakłamaniem rzeczywistości. Tak naprawdę cała rodzina Lomanów jest pełna kłamstwa. Każdy tam tworzy swoją inną rzeczywistość. Chociaż może nawet nie o same kłamstwa chodzi, a raczej o brak otwartości i szczerości w rozmowie.

Konflikty i kłótnie pomiędzy synem a ojcem eskalują i mamy wrażenie, że obaj siedzą na wulkanie, który za chwilę wybuchnie. To Ci dwaj mężczyźni, Mirosław Baka i Piotr Biedroń, grają pierwsze skrzypce w spektaklu. Willy w interpretacji Baki jest pełen dramatyzmu. To człowiek zagubiony i przerażony świadomością klęski swojego życia. W tym pogubieniu podejmuje dramatyczną decyzję, prowadzącą do poprawienia losu, chociaż najbliższych. Jego polisa na życie, pilnowana i płacona w terminie, jest szansą – już nie dla niego, ale dla rodziny. Wierzy, że syn z tymi pieniędzmi będzie kimś. Doskonale pokazywana przez Mirosława Bakę niestabilność emocjonalna, wybuchy wiary w sukces, niemal euforii przemieszane ze stanami całkowitej rezygnacji i zmęczenia życiem są perłami tego przedstawienia. Piotr Biedroń jako jego syn Biff jest początkowo wyluzowanym młodzieńcem. Aktor powoli, ale bardzo konsekwentnie podnosi temperaturę swojej postaci, aż do wybuchu w scenie finałowej. Gra obu aktorów, wymiana emocji pomiędzy nimi to pokaz aktorstwa najwyższej próby. Zresztą cały zespół aktorski zaprezentował doskonałe przygotowanie warsztatowe.

Spektakl jest rozgrywany na kilku płaszczyznach. Teraźniejsze rozmowy z synami i z żoną są przetykane dialogami Williego ze zmarłym bratem Benem. Ben jest dla niego synonimem sukcesu, bo „wyjechał na Alaskę i wszedł do lasu, jak miał 17 lat, a wyszedł, jak miał 21 lat, ale bogaty…”.

Niektóre rozwiązania i pomysły reżysera spektaklu nie do końca mnie przekonują. Po pierwsze, kilka scen rozgrywanych jest równocześnie, jak na przykład początkowe momenty w domu rodziny Lomanów. Widzowie uczestniczą jednocześnie w kuchennych rozmowach ojca z matką i – w innej części domu – we wspólnym paleniu skrętów przez braci. Czasami pomimo używanych przez aktorów mikroportów trudno zrozumieć podawany tekst.

Dodatkowo cały spektakl pełen jest różnych dźwięków. O ile muzyka jest dopełnieniem kilku scen, to niestety inne elementy akustyczne słyszane w różnych momentach są czymś, co przeszkadza – zwłaszcza podczas początkowych scen spektaklu. Odgłosy są tak dziwne, że można odnieść wrażenie, że to jakieś problemy z odtwarzaniem dźwięku, a nie zaplanowany przez reżysera efekt. Poza tym tego typu zabiegi, moim zdaniem, rozpraszają widza w śledzeniu i angażowaniu się w dramatyczną i pełną emocji grę aktorów.

Scenografia Elizy Gałki jest ciekawa. W pierwszym akcie raczej dosłowna, pokazująca normalny dom rodziny Lomanów. W drugim akcie jest już zdecydowanie umowna. Na prawie pustej scenie w miarę potrzeby ustawiane są krzesła, stół, magnetofon. Dzięki takiemu pomysłowi w ułamku sekundy możemy znaleźć się w restauracji na obiedzie, w pokoju hotelowym czy w gabinecie Howarda Wagnera, szefa Williego. Tego typu zmiany w przestrzeni powodują, że po przerwie spektakl nabiera tempa i energii.

Pokaz gdańskiej „Śmierci komiwojażera” to bardzo interesujące wydarzenie na mapie teatralnej Warszawy. Nie tylko dla wybitnego aktorstwa, ale także, aby przekonać się, że tekst Artura Millera, pokazane w nim ludzkie dramaty i poruszane problemy pomimo 70 lat nie tracą na aktualności. Ocenę czy to dobry, czy zły prognostyk dla naszego życia pozostawiam widzom.


Fot. Dominik Werner

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , ,