O spektaklu „Zamek” Franza Kafki w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Dominika Kania.
Każdy z nas miewa w życiu momenty, w których czuje się obco, jakby przybył z innego świata. Tak właśnie definiuje siebie główny bohater najnowszej premiery Teatru Narodowego w Warszawie. „Zamek” Franza Kafki w reżyserii Pawła Miśkiewicza to opowieść o przybyszu, który goni za tym, co do osiągnięcia jest bardzo trudne, a może w ogóle niemożliwe.
Czy tytułowy „Zamek” naprawdę istnieje? Czy jest to tylko wymysł bohaterów, którzy czują potrzebę podporządkowania się czemuś wyższemu niż tylko sobie samym? Może szukają oni usprawiedliwienia dla popełnianych błędów? To tylko nieliczne z pytań, jakie mogą pojawić się w naszych głowach po obejrzeniu „Zamku”. Spektakl sprawia wrażenie złego snu, a gdy gasną światła nie wszyscy się z niego budzimy. Napięcie budowane przez aktorów nie zostaje rozładowane nawet w ostatniej scenie.
Przez ponad trzy godziny śledzimy losy geometry, tajemniczego K., którego w inscenizacji Miśkiewicza świetnie gra Dominika Kluźniak. Obsadzenie aktorki w głównej roli było ciekawym, ale też ryzykownym zabiegiem, który jednak broni się podczas oglądania spektaklu. Na początku słuchanie głosu kobiety mówiącej w rodzaju męskim może być nieco mylące, ale bardzo szybko przestajemy zauważać tę różnicę i podążamy za kreowanym przez aktorkę bohaterem. Bez próby poszukiwania jakichkolwiek kontekstów genderowo-feministycznych.
Niecodziennym elementem wartym wspomnienia i docenienia jest chór dziecięcy Alla Polacca, który pojawia się w kilku scenach. Grupa młodych chłopców śpiewająca pieśni po niemiecku wprowadza do przedstawienia element czegoś nie tylko mrocznego, ale jednocześnie mocno przejmującego. Podobnie jest ze wspólnymi scenami K. z Friedą (w tej roli Justyna Kowalska), które obserwujemy z coraz większym współczuciem dla dwojga bohaterów. Obcy przybysz, jakim jest K., i pozbawiona statusu, manipulująca nim Frieda tworzą związek, który nie zwiastuje niczego dobrego. Kłótnie partnerów momentami przypominają sceny z opery mydlanej, ale nie zaburza to magii przedstawienia.
Historia K. zostaje jednak niedokończona, nie wiemy, czy dał radę dotrzeć do zamku, nie wiemy nawet czy zamek w ogóle istnieje. Wszystko zdaje się być tajemnicą, która nigdy się nie wyjaśnia… Otwarte zakończenie sprawia, że ta opowieść będzie w nas żyła jeszcze przez jakiś czas i będziemy się zastanawiać, jak mogły potoczyć się dalsze się losy K. . Ja myślę o tym już kolejny dzień, a odpowiedzi nadal nie znalazłam… I podejrzewam, że tak już pozostanie.
fot. Krzysztof Bieliński