O prezentacji spektaklu „Instytut Goethego” w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu na 39. WST pisze Wiesław Kowalski.
Kiedy Dorota Buchwald zapowiadała repertuar 39. Warszawskich Spotkań Teatralnych nikogo nie zdziwiło zaproszenie „Instytutu Goethego” z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. Spektakl Cezarego Tomaszewskiego spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki, która nie szczędziła mu pochwał i komplementów. Oczekiwania zatem były ogromne, tym samym chęć skonfrontowania tego wszystkiego, co o przedstawieniu dotychczas napisano z własnymi wrażeniami i odczuciami. Niestety, prezentacja z Szaniawskiego na scenie Teatru Studio okazała się kąskiem raczej mało strawnym i zakalcowatym, o czym świadczą dość powściągliwe, by nie rzec obojętne reakcje publiczności zarówno podczas jej trwania, jak i oklasków końcowych.
Kusząca i bez wątpienia ciekawa próba sięgnięcia do okoliczności związanych z lekturą „Cierpień młodego Wertera”, być może także za sprawą jakby zupełnie niedysponowanych a może pozamykanych tego dnia aktorów – martwych, pozbawionych jakiegokolwiek stylu i energii (również w piosenkach odśpiewanych od niechcenia), bez wiary wchodzących w swoje role i możliwości dotarcia do widza, okazała się mocno nużąca, nieszczególnie zabawna, nijaka i bezbarwna. Co odważniejsi opuszczali cichaczem widownię, inni, choć zmożeni sennością, próbowali przetrwać do końca, budzeni co i rusz wystrzałem z pistoletu. Fakt, było to zadanie trudne, bo inscenizacja Tomaszewskiego przebiegała w rytmie raczej mocno niemrawym i kulejącym napięciem dramaturgicznym nie zachęcała do zgłębiania intencji protagonistów, które były mało czytelne, wyszemrane i pozbawione emocji, co przy ścielących się trupach i mieszaniu elementów – jak zauważają komentatorzy – rodem z kryminału, horroru czy thrillera, może wydawać się wręcz nieprawdopodobne . Ale być może moda na reżysera, który zachwycił spektaklem „Cezary idzie na wojnę” w Komunie/Warszawa i odtąd realizuje spektakle na najważniejszych scenach w Polsce, nie pozwala na pisanie o tym, co widzimy na scenie, a jedynie o tym, co roi się w naszej głowie za sprawą swoistego poczucia humoru reżysera, jego ironicznego podejścia do teatralnych konwencji i rzekomo campowej estetyki. Osobiście w „Instytucie Goethego” nie widzę w mieszaniu wszystkiego ze wszystkim żadnego teatralnego szaleństwa, rozbijającego skostniałe formy inscenizacyjne – mam wrażenie, że powtarzanie wciąż tej samej formuły, doprowadzonej w „Cezarym…” do perfekcji, zaczyna zjadać swój własny ogon i sprowadza kolejne przedstawienia utrzymane w tej samej stylistyce do sztubackich zabaw i igraszek, a nie teatru, w którym próbuje się odnajdywać nawiązania do tego, czego w nim najzwyczajniej nie ma.
Chyba, że pokaz wałbrzyskiego spektaklu na tegorocznych WST to tylko wypadek przy pracy, jaki zdarza się w sytuacji, kiedy spektakl przeniesiony zostaje w nowe warunki sceniczne, i bywa, że wtedy traci swój cały impet i siłę oddziaływania, które osiąga na macierzystej scenie.
Fot. Bartek Warzecha