O spektaklu „Mistrz i Małgorzata” wg Michaiła Bułhakowa w reż. Janusza Józefowicza w Teatrze Muzycznym w Gdyni pisze Magda Mielke.
Musicalowa inscenizacja genialnej powieści Michaiła Bułhakowa, przygotowana przez Janusza Józefowicza wraz z zespołem Teatru Muzycznego w Gdyni, miała być efektownym widowiskiem zrealizowanym z dużymi rozmachem. Efekt jest jednak zgoła odmienny. Powstały dwa bardzo nierówne akty, z których pierwszy – choć pozbawiony “fajerwerków” – składa się z całkiem przyzwoicie zrealizowanych i ciekawych rozwiązań scenicznych. Druga część to zaś spektakularna porażka, podczas której scena albo świeci pustkami, albo wypełniona jest animacjami, wykonanymi na poziomie gimnazjalisty.
Od sobotniej premiery „Mistrza i Małgorzaty” w Teatrze Muzycznym w Gdyni, temat tej inscenizacji – przynajmniej w trójmiejskim środowisku teatralnym – jest ciągle bardzo gorący. Wszystko jednak nie za sprawą samego dzieła, co zakulisowych doniesień dotyczących konfliktu na linii zespół aktorski – reżyser. Z Teatru Muzycznego wyciekły informacje o rzekomym mobbingu ze strony reżysera, jego aroganckim i pozbawionym szacunku zachowaniu wobec aktorów. Aktualnie zespół wraz z dyrekcją przystąpił do rozmów, mających na celu wyjaśnienie spraw.
W tym wszystkim na dalszy plan zdaje się schodzić sam spektakl, będący jedną z najdłużej wyczekiwanych premier w Trójmieście (premiera miała się odbyć rok temu). W pierwotnej koncepcji musical miał zostać zrealizowany w technologii 3D. Ostatecznie, w wyniku cięć budżetowych, zrezygnowano z tego zamysłu. Mimo to, część rozwiązań, które możemy oglądać w drugim akcie, została przygotowana pod tym kątem.
Choć tak jak wspomniano, termin premiery opóźnił się o rok, w trakcie pierwszych pokazów wystawiono spektakl niedokończony. Już podczas próby medialnej Janusz Józefowicz zastrzegł, że premiera nie kończy pracy nad dziełem. Nie jest to żadną niespodzianką. Również podczas poprzedniej gdyńskiej realizacji – spektaklu “Piotruś Pan”, reżyser dopracowywał go w ciągu kolejnych tygodni, gdy wisiał już na afiszu.
O tym, że dzieło Bułhakowa ma wielki potencjał inscenizacyjny nikogo nie trzeba przekonywać. Oczekiwania były więc spore, zwłaszcza, że w powieści nie brakuje plastycznych scen, rodzących olbrzymie możliwości teatralne, a zespół Teatru Muzycznego już niejednokrotnie pokazywał, że potrafi odpalić na scenie “fajerwerki”.
Siła inscenizacyjna tego utworu opiera się na przenikaniu trzech bardzo różnych światów: stalinowskiej Moskwy, Jerozolimy z czasów Chrystusa i wymiaru magicznego, z którego pochodzi świta Wolanda. W inscenizacji Józefowicza (odpowiada on nie tylko za reżyserię, ale także za choreografię) te proporcje zostały znacząco zaburzone. Wątek Mistrza i Małgorzaty schodzi na dalszy plan, a najbardziej wybrzmiewają sceny z radzieckimi rewolucjonistami. Nie oznacza to jednak, że totalitaryzmom zostaje nadane tutaj symboliczne znaczenie, które można odczytywać jako bardzo realną analogię do czasów współczesnych.
Wyraźniejszy niż na trzy powieściowe światy, staje się podział na dwa akty, między którymi zachodzi jakościowa przepaść. Spektakl rozpoczyna się całkiem obiecująco. Twórcze rozterki Mistrza, przesłuchiwanie Jeszui przez Poncjusza Piłata, maszerujący w takt “Międzynarodówki” przedstawiciele narodu rosyjskiego – dzięki obrotowej scenie i wykorzystaniu kilku kurtyn możliwe są szybkie zmiany scenografii przygotowanej przez Andrzeja Worona. Choć nie jestem fanką wprowadzanych na scenę kartonowych i styropianowych makiet, nie można odmówić dekoracjom efektowności, a raczej efekciarstwa. Proste, ale bardzo symboliczne rekwizyty oraz kostiumy autorstwa Klaudii Filipiak nie tylko pomagają identyfikować miejsca akcji, ale również budują odpowiedni charakter spektaklu. W pierwszej części inscenizacji sprawnie i dynamicznie przenosimy się z miejsca na miejsce, sceny rozgrywane są w odpowiednim rytmie. Partytura wykonywana przez orkiestrę pod batutą Dariusza Różankiewicza brzmi znakomicie, choć żadna z piosenek Andrzeja Poniedzielskiego nie wpada w ucho.
Drugi akt to jednak zupełnie inna bajka. Zaburzona zostaje dramaturgia, sceny niemiłosiernie się dłużą, przejściom brakuje sprawności, widać też szereg potknięć technicznych. Z wybitnej powieści zostają strzępy, w dodatku podawane bez ładu i składu. Niedopracowanych scen nie mają jak ratować aktorzy – podają swoje kwestie bez większego pomysłu. Najbardziej rozczarowuje scena balu, która mogłaby być najefektowniejszym momentem całego przedsięwzięcia. Tu nie znaleziono na nią pomysłu – dłuży się i rozczarowuje statycznością.
Te wszystkie rozczarowania to i tak nic w porównaniu z żenującymi animacjami, które musimy oglądać przez kilkanaście minut. Pomysł ukazania podróży Małgorzaty w formie animacji wydawał się całkiem trafiony. Nie jest też niczym nowatorskim, Janusz Józefowicz wykorzystywał takie narzędzia chociażby w “Policie”. W pełni uzasadnione wydaje się być także wyeksponowanie nagości – wynika z kart powieści i intencji pisarza. Jednak pomysł ten zrealizowano w kuriozalny sposób. Lot nagiej Małgorzaty na miotle trwa zdecydowanie zbyt długo, ale najwięcej do życzenia pozostawia tu jakość samej animacji – wykonanej na poziomie gimnazjalisty zainspirowanego Harry’m Potter’em i filmami klasy Z. W połączeniu z “działaniami” na żywym planie pozostawia to niesmak i zażenowanie.
Choć największym atutem “Mistrza i Małgorzaty” są wykonawcy, to na pierwszy plan nie wysuwają się wcale tytułowe postaci. Tytułowego mistrza gra Jakub Brucheiser i trzeba przyznać, że ta decyzja obsadowa już od samego początku wzbudziła pewne zdziwienie – wszak aktor jest znacznie młodszy od Mistrza z kart powieści. Niestety, nie nadrabia też charyzmą, tworząc dość przezroczystego bohatera, którego motywy działania pozostają niejasne właściwie do samego końca. Partnerująca mu w roli Małgorzaty Beata Kępa (grająca tę rolę na zmianę z Mają Gadzińską) jest nieco bardziej charakterna, lecz to i tak za mało, aby przenieść na scenę pełną intrygującej tajemnicy relację pomiędzy głównymi bohaterami. W gdyńskiej inscenizacji wątek miłości Mistrza i Małgorzaty został sprowadzony do taniego romansu, pełnego banału zwłaszcza na poziomie piosenek i gestów.
Na pierwszy plan wysuwa się tu m.in. Woland, w którego wciela się występujący gościnnie Robert Gonera. Aurę tajemniczości i elegancji wprowadza Marek Sadowski jako Korowiew. Na uwagę zasługuje Mateusz Deskiewicz jako poeta Bezdomny, ciekawie wypada Jacek Wester w roli Berlioza, brawurowy lament Mateusz Lewity świetnie wykonuje Krzysztof Wojciechowski, w trudnej roli Piłata dobrze odnajduje się Krzysztof Kowalski, bawi Sasza Reznikow, udana jest też kreacja Karoliny Trębacz jako diablicy Helli. Pojedynczych ról, które dobrze wypadają, jest więcej.
Janusz Józefowicz lubi powtarzać, że premiera to dla niego jedynie punkt wyjścia do dalszego udoskonalania dzieła. Wydaje się jednak, że w przypadku „Mistrza i Małgorzaty” musiałyby minąć całe lata świetlne, abyśmy mogli otrzymać dzieło doskonałe.
fot. Rzemieślnik Światła