Kata Weber „Cząstki kobiety” w reż. Kornéla Mundruczó w TR Warszawa – pisze Wiesław Kowalski
Choć od dnia premiery „Cząstek kobiecych” w TR Warszawa minęło już trochę czasu, a od tamtej pory pojawiło się w warszawskich teatrach kilka nowych inscenizacji, które choć szumnie zapowiadane jakoś nie wstrząsnęły teatralnymi posadami, może poza dużą polaryzacją opinii i komentarzy (już nawet recenzenci i krytycy zaczęli samych siebie recenzować, a nie tylko cytować), to wciąż pozostają najlepszym spektaklem, jaki można obecnie w stolicy zobaczyć. I choć już w kuluarach dało się słyszeć głosy o nudnej i mało przejmującej obyczajówce, jaką zafundował nam Kornél Mundruczó, to jednak choćby z racji wybitnego aktorstwa, jakie tego wieczoru zaprezentowano, przedstawienie nie jest w stanie równać się z żadnym innym, pozostającym w bieżącym repertuarze. Przypomnijmy zatem, że autorami tego sukcesu, obok niewątpliwego kunsztu reżysera, są wszyscy aktorzy: Justyna Wasilewska, Agnieszka Żulewska, Magdalena Kuta, Marta Ścisłowicz, Dobromir Dymecki, Monika Frajczyk i Sebastian Pawlak.
Kornél Mundruczó pozostaje w „Cząstkach kobiecych” wierny swojej reżyserskiej strategii – buduje rzeczywistość realistycznymi narzędziami, maluje obrazy nie pozbawione mroku i pesymizmu, choć przetykane dowcipnym kontrapunktem czy ironicznym dystansem. Ucieka w ten sposób od beznamiętnego i formalnego dokumentalizmu, na tkankę naturalistyczno-realistyczną nakładając również tropy o wymiarze poetycko-symbolicznym. Bo choć autor filmowej „Świętej Joanny z autobusu nr 78” uczynił głównymi bohaterkami kobiety, to do feministycznego manifestowania ich przynależności czy wątków emancypacyjnych raczej mu daleko. Najbardziej węgierskiego reżysera interesują reperkusje, implikacje i rezultaty naszych poczynań, decyzji i działań, również w sferze werbalnej, czyli tego, jak je artykułujemy wobec siebie i wobec najbliższych. Ich kategorie mogą dotyczyć zarówno rzeczy najbardziej powszednich, jak i tych, które swoją nieuchwytnością mogą wywierać wpływ na nasze życiowe doświadczenia.
Rewelacyjna Justyna Wasilewska jako Maja, wskutek decyzji jaką podjęła, musi zderzyć się tutaj z totalnym brakiem zrozumienia zarówno ze strony matki, cierpiącej na chorobę Alzheimera (świetna Magdalena Kuta), siostry (znakomita w swym zagubieniu Agnieszka Żulewska), jak i ojca jej zmarłego dziecka podczas porodu w domu (pyszny w roli Larsa, Norwega mieszkającego w Polsce, do tego uzależnionego od narkotyków, Dobromir Dymecki) i swojego szwagra (interesujący i zupełnie inny niż w dotychczasowych rolach Sebastian Pawlak), a także dalszej krewnej – prawniczki (urzekająca naturalnością i spokojem Marta Ścisłowicz). Usprawiedliwianie dla swoich racji nie będzie przychodzić jej łatwo, raczej stanie się trudnym do pokonania wyzwaniem. Czy ostatecznie uda się jej obronić swoją niezależność, wolność i wyjść z tej potyczki silniejszą i okrzepłą po przeżytym bólu?
Cała ta opowieść mocno zakorzeniona jest w naszej skonfliktowanej pod każdym względem rzeczywistości, ze wszystkimi jej podziałami i zapiekłymi nieporozumieniami z przeszłości budującymi wzajemne rodzinne relacje. Wymiar tej historii, choć rozegrany w przestrzeni odwzorowującej w najdrobniejszych szczegółach mieszkanie matki (podobne rozwiązanie zastosował reżyser już w „Ludziach” według Sorokina, gdzie kuchnia, salon i łazienka mają swoją osobną symbolikę), staje się dramatem tyleż przerażającym, dojmującym i momentami wzruszającym, co nierzadko zabawnym. Reżyser w swoich z jednej strony wyrazistych napomknieniach, z drugiej nie pozbawionych tajemnicy wątpliwościach, daje szansę, by nad protagonistami pochylić się niekiedy z czułością i bez nienawiści. I to jest ogromna zaleta tego spektaklu, który rozpostarty jest na biegunach między narodzinami a śmiercią. Autor „Afty” pozwala korzystać aktorom z takich pokładów psychologizmu, by ich sylwetki były w pełni wiarygodne, naturalne, szczere, jednocześnie nie zatrzymywały się na banalnym i bebechowatym artykułowaniu swoich emocji, intencji czy kompleksów i wyjawianych poglądów.
Mundruczó potrafi być jednocześnie zadziwiający i nieosobliwy, nostalgiczny i bezwstydny. To też sprawia, że ogląda się ten spektakl jak psychodramę bliższą thrillerowi, a nie obyczajowy moralitet. Oczywiście pierwsza scena porodu może budzić u jednych ciekawość, u innych niechęć. Ale nie radzę nikomu zdezerterować, by nie stracić tego, jak swoją obecność na scenie zaznaczają aktorzy w drugiej części spektaklu (choć żal, że nie ma już wśród nich Moniki Frajczyk), jakie skupienie osiągają i jak całkowicie oddają się swoim rolom i postaciom. A poza tym warto poddać się sugestii reżysera i zastanowić się nad tym, kto w tym wszystkim jest winny? Może jednak warto zrezygnować z głośnego wypowiadania bezwarunkowych deklaracji, nawet w sytuacji, kiedy na rzeczywistość nas otaczająca trudno spojrzeć bez abominacji i wstydu.
Fot. Natalia Kabanow
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.