Recenzje

Z młodymi

Janusz Rudnicki: Życiorysta 3. Iskry, Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.

Trzecia część „Życiorysty” Janusza Rudnickiego pokazuje wyraźnie, że autor trafił w zapotrzebowanie rynkowe i udało mu się pociągnąć za sobą szerokie grono czytelników, nawet tych, którzy normalnie do recenzji czy felietonów by się nie garnęli. Pisze swobodnie, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że schlebia masowym gustom przez nadmierne spłycanie treści. Bierze się bowiem za ocenianie książek lub tworzenie na ich podstawie biograficznych szkiców dotyczących znanych postaci – ale robi to językiem momentami rynsztokowym, rzucając mięsem jak przeciętny gimnazjalista. I właśnie młodym nastolatkom mógłby taką swobodą i wulgarnością zaimponować – gdyby nie fakt, że młodsze nastolatki raczej nie zainteresują się portretami ukochanych kobiet Piłsudskiego (ba, nawet wizerunek Kornela Makuszyńskiego ich nie skusi). Tematycznie strzela autor w grupę tych odbiorców, którzy lubią wiedzieć, co dzieje się na rynku wydawniczym i jak zostaje zrealizowane. Jednocześnie zniechęca tych samych odbiorców komentarzami rodem spod budki z piwem. Coś tu nie do końca zagrało, przynajmniej w części tekstów. Z czasem będzie się po prostu Rudnickiego przyjmować jako translatora – ale przydałoby się coś z innych rodzajów humoru i dowcipu, nie tylko rubaszność.

W części krytycznej opowiada autor o przeczytanych książkach – czasami parodiując maniery autorek, czasami śmiejąc się bezlitośnie z popełnianych przez nie błędów, innym razem utyskując na styl dla samej przyjemności narzekania. Tu i ówdzie wtrąca soczyste przekleństwo, żeby podkreślić przesłanie – to ma działać jak komiczna puenta (ale w pewnym momencie musi się przejeść). Następnie przechodzi do odtwarzania życiorysu bohatera książki, czyli – proponuje coś w rodzaju własnego streszczenia, czy własnego przetrawienia wybranej lektury. Skupia się przy tym nie na danych encyklopedycznych, a na rozmaitych zaskoczeniach. Mówiąc w skrócie, sprawdza, po co książkę przeczytać (albo i nie), czego nowego można się z niej dowiedzieć, a czego dowiedzieć by się chciało, ale się nie da. Nie jest w tym specjalnie szczegółowy, dba o to, żeby czytelnikom dobrze śledziło się jego zapiski – nie bawi się więc w krytyka, raczej prowadzi dziennik lektur w stylu, który zapada w pamięć. I tylko czasami chce się, żeby tak świetne pióro wykorzystać trochę lepiej niż tylko przez brukowe komentarze. Owszem, Rudnicki nie zamierza być poważny, ucieka od patosu i od przyzwolenia na realizowanie schematów. Zachęca do czytania tych, którzy czytania nie mają w zwyczaju i nie wierzą, że książki mogą konkurować z telewizją. Unika rutyny, chociaż w pewnym momencie sam sobie tworzy schemat, z którego wyjść nie umie. W części „pisarskiej” z kolei bawi się następnymi formami, już nie publicystyką użytkową – bardziej dziennikiem i automatycznie staje się dla odbiorców ciekawszy. Gra formami definiuje „Życiorystę” i pokazuje, że wciąż istnieje zapotrzebowanie na książki złośliwe, nieobojętne stylistycznie i w pewnym sensie „odważne” – tutaj liczy się efekt, a ten autor wie, jak uzyskać. Dogada się z czytelnikami zdystansowanymi, uciekającymi od zwyczajności i braku kolorów. I nawet monotonia w doborze środków rozśmieszających nie będzie już aż tak razić, kiedy okaże się, że śmiech to dobry sposób na radzenie sobie z przyciężkawymi lekturami.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,