O “Klawo, jadziem” Stanisława Grzesiuka, Wydawnictwo Prószyński i s-ka, pisze Izabela Mikrut
Do wspomnieniowej trylogii Stanisława Grzesiuka Prószyński i S-ka, dołącza prezent dla czytelników, zestaw innych zapisków: opowiadań czy felietonów. Nic dziwnego – znakomite przyjęcie tekstów “warszawskiego barda” po latach pokazało, że jest na rynku miejsce na tego typu literaturę. Grzesiuk pisał szczerze i bez cenzury w czasach, kiedy kolokwialność w stylu nie była popularna (a czasem w ogóle i możliwa) – ale urzeka bezpretensjonalnością nawet teraz. Może rozśmieszać i wzruszać, może też dawać upust silnym emocjom – to wszystko udziela się odbiorcom. Uzupełniający charakter widać również za sprawą przebogatej oprawy graficznej – pozbawiony reprintów i fotografii tom zostałby bardzo mocno odchudzony.
Najpierw każda rozkładówka przy opowiadaniach składa się z jednej strony rękopisu i z jednej strony druku. Przy felietonach pojawiają się zdjęcia (najczęściej przedstawiające samego Grzesiuka) z fragmentami piosenek warszawskiej ulicy. Wreszcie narracja przechodzi całkiem na zdjęcia i reprinty – trochę czasami na siłę przytaczane (fragmenty dokumentów i korespondencji, niekiedy w ogóle powiększane, żeby zapełniły rozkładówkę). Ale nie oznacza to całkowitej rezygnacji z tekstów – w końcówce książki znaleźć można szereg “klasycznych” piosenek, które Grzesiuk – i jego następcy – prezentował publiczności jako utwory z ulic Warszawy. Tu znowu trudno będzie czytać i nie nucić.
Stanisław Grzesiuk w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać – nagabywany przez znajomych – co by było, gdyby zmienił narrację, zrezygnował z rytmu wspomnień i zaczął fabularyzować, skupiać się na wymyślaniu historii albo ubieraniu w wyobraźnię zapamiętanych scenek. Opowiadania są dla niego szansą na szlifowanie warsztatu i na poszukiwanie formy. W kilku relacjach, jakie przedstawia, skupia się na śmierci albo na zmianach w psychice – wywoływanych przez wojnę i pobyt w obozie. Przekłada to na dylematy bohaterów – ale zdarza mu się powracać do autobiograficznych wyznań, jakby traumatyczne przejścia chciał przepracować również w pozornie rozrywkowych utworach. Z kolei w felietonach – nazwanych tak chyba wyłącznie ze względu na przeznaczenie, cykliczne prasowe publikacje, Grzesiuk powraca myślami do Warszawy przedwojennej, opowiada o układzie ulic, topografii, ale i skojarzeniach, które ocala za sprawą notowania własnych przeżyć i wspomnień.
W “Klawo, jadziem” Stanisław Grzesiuk przemyca sporo swoich doświadczeń: jak zwykle stara się je łagodzić śmiechem. W części z opowiadaniami wybiera czarny humor, radzi sobie ze śmiercią, agresją i pokaleczoną psychiką prze żart. Ucieka od codziennych problemów, a przy okazji pokazuje trudny proces odzyskiwania normalności. W felietonach wskrzesza nieistniejący świat, który jawi się jako sielanka, jakby na przekór faktom. W zestawieniu z późniejszymi wydarzeniami tracą na znaczeniu uliczne zatargi, wraca kodeks honorowy i zasady, które w części wojna zniweczyła. W prozie Grzesiuka – nieważne, czy literackiej, czy użytkowej (przy tak silnym przesyceniu indywidualnością autora to rozróżnienie umowne) przeszłość ożywa. Czytelnicy będą mogli cieszyć się i z barwnego języka, i z wyczulenia na frazę ulicy. Ale zainteresowanie muszą też budzić rękopisy z nanoszonymi poprawkami. Najmniej potrzebne w książce stają się powiększane wyimki z różnych tekstów – rozdzielające bloki zdjęć – przy zaplanowanej objętości tomu było to potrzebne edytorsko, czytelnikom nie da jednak satysfakcji.