Z Pawłem Sakowiczem, tancerzem, choreografem i aktorem, rozmawia Wiesław Kowalski
Rozmawiamy po premierze „Masakry”, Twojego najnowszego spektaklu, który przygotowałeś w Nowym Teatrze w Warszawie. Powiedz, czy Ty oglądasz swoje spektakle premierowe, czy też jak inni reżyserzy chowasz się gdzieś w kulisie lub oglądasz przedstawienie z kabiny oświetleniowca czy akustyka?
Ja zawsze siedzę gdzieś w ostatnim rzędzie i bardzo takie chwile przeżywam. Tym bardziej, że „Masakra” to mój pierwszy spektakl, w którym sam nie występuję, zatem emocje były ogromne. Rzeczywiście jest tak, że kiedy sam nie jestem na scenie, przeżywam wszystko dużo intensywniej.
Bezpośrednio po premierze omawiasz jeszcze spektakl ze swoimi performerami – w przypadku „Masakry” akurat z czterema tancerkami?
Po premierze „Masakry” – jak już wspomniałem – emocje były bardzo duże; głównie sobie dziękowaliśmy. Następnego dnia dałem ekipie kilka uwag z nadzieją, że spektakl podczas kolejnej prezentacji będzie jeszcze lepszy.
Jesteś zadowolony z tego swojego ostatniego spektaklu, bywasz w ogóle usatysfakcjonowany w swojej pracy, czy może zawsze masz jakiś niedosyt?
Oczywiście bywam zadowolony, a z „Masakry” zadowolony jestem szczególnie. Przede wszystkim pracowałem ze wspaniałym zespołem performersko-realizatorskim, z drugiej strony tematyka poruszana w spektaklu dotyka mnie osobiście. I to, że mogłem taką formę zrealizować, bardzo mnie cieszy.
Na ile zatem osobisty jest ten spektakl dla Ciebie? W zapowiedziach wiele mówiłeś o tańcach latynoamerykańskich, o wykorzystywanym w nich ruchu bioder… Na ile to może być interesujące dla współczesnego widza, który na przykład nigdy nie miał do czynienia z tańcem?
Osobisty głównie dlatego, że bezpośrednio odwołuje się do tego, czym zajmowałem się przez prawie jedną trzecią życia. Jako nastolatek przez ponad dekadę byłem tancerzem tańca towarzyskiego – zdobywałem kolejne etapy wtajemniczenia, trenowałem codziennie, w weekendy jeździłem na turnieje. I ten rodzaj ruchu – jak się teraz okazało – został we mnie, w moim ciele, co było dla mnie zaskakujące, kiedy rozpocząłem próby do „Masakry”. Myślę, że to, co pokazujemy, może być interesujące dla wielu osób, bo soczewka, przez którą filtruję materiał ruchowy tańca latynoamerykańskiego, dotyka tematu inspiracji i problemu zawłaszczeń kulturowych, których jesteśmy świadkami, zarówno w tańcu, jak i w każdej innej sztuce. I stawianie takich pytań, a także naświetlanie tego typów problemów jest ważne – mam wrażenie – dla nas wszystkich. Szczególnie zależało mi na tym, by widz, który następnym razem spojrzy na turniejowy taniec towarzyski, mógł to zrobić w bardziej pogłębiony sposób i z innej perspektywy ocenić ten rodzaj tanecznej stylistyki. W „Masakrze” odsłaniamy piętrowość inspiracji i zawłaszczeń. Nie odwołuję się do miejsca, gdzie narodziła się samba. Dużo bardziej interesuje mnie jak ta samba – skodyfikowana w Londynie sto lat temu – funkcjonuje dzisiaj. Bo należy pamiętać, że ten taniec przynależał do pewnych konkretnych społeczności i znaczył więcej niż sama spektakularność czy pokaz umiejętności.
Spektakl podzieliłeś na dwie części…
Tak. Pierwsza część to „Puro Teatro” – zabawne jest to, że nie padają w niej żadne słowa, bo zaczynamy od przeniesienia turnieju tańca na teatralną scenę. Z biegiem czasu to się coraz bardziej rozpada, a materiał ruchowy jest coraz intensywniej mieszany ze strategiami kojarzonymi ze współczesną choreografią. Dopiero w drugiej części „Puro Baile” pojawia się słowo, które problematyzuje rywalizację między performerkami, a przede wszystkim temat kradzieży i zawłaszczeń, o których mówiłem wcześniej. Przez cały spektakl przewija się motyw bębnów, które są zapowiedzią jakiegoś niebezpieczeństwa czy starcia.
Wiele osób po premierze w rozmowach kuluarowych mówiło o inspiracyjnej sile tego przedstawienia, a to chyba każdego twórcę musi cieszyć…
Tak, cieszy mnie, że myśl, którą chcieliśmy przekazać, została podana w czysty i uporządkowany sposób. To nie jest spektakl wyłącznie o atrakcyjnym tańcu i o kuszeniu widza. Zdecydowanie ważniejszy jest dla mnie rewers sytuacji: pytania o to, kto ma prawo do zajmowania się określonym gatunkiem tańca, do jakiego oryginału nawiązujemy i czy w ogóle może być jeszcze mowa o autentycznym, oryginalnym tańcu. Jeśli część widzów zacznie się też nad tym zastanawiać, to świetnie.
Twoja droga do teatru, do tańca była dość pokrętna….
Tak, nigdy nie byłem w szkole baletowej, choć ćwiczyłem taniec towarzyski, który też jest skodyfikowany i w sumie w jakiś sposób podobny do klasyki. Po maturze czułem, że potrzebuję zmiany i przestałem się tym interesować. Byłem trochę zmęczony tą estetyką, z drugiej strony wiedziałem, że jeśli się temu nie poświęcę bez reszty, to nie będę mógł się dalej w tym kierunku rozwijać. To była decyzja dość złożona, ale w pełni świadoma. Trzy lata żyłem bez tańca, po to, by ponownie za nim zatęsknić. Ale to pragnienie odrodziło się w nieco innej formie – zacząłem od poszukiwania form improwizowanych, co z kolei doprowadziło mnie do tańca współczesnego. I wtedy pojawiła się decyzja o studiowaniu choreografii.
Ale najpierw studiowałeś politologię na Uniwersytecie Warszawskim?
Myślałem, że już nigdy nie będę tancerzem, że zostanę naukowcem. Politologia zainteresowała mnie z wielu powodów – z racji wcześniejszego wykształcenia humanistycznego i poczucia, że to może być coś, co mnie naprawdę zainteresuje. Dobrze się stało, że te studia skończyłem, ale jeszcze lepiej, że jednak poszedłem w kierunku choreografii i tańca współczesnego.
Łatwo jest się dostać do szkoły w Londynie? London Contemporary School to następny etap Twoich artystycznych poszukiwań…
Nie było to łatwe, szczególnie w mojej sytuacji, kiedy nie miałem mocnego oparcia w warsztacie, otrzymałem jednak spory kredyt zaufania – aplikowałem na studia licencjackie, ale z racji wieku zaproponowano mi studia magisterskie. Pierwsze miesiące były bardzo pracowite, bo musiałem nadrobić wszystkie zaległości, a to było podstawą do tego, by móc naukę kontynuować.
Jak na trzydziestoletniego człowieka, ilość różnych realizacji, w których brałeś udział jako tancerz, choreograf czy reżyser jest już imponująca – naliczyłem około dwudziestu takich projektów. Od ilu lat jesteś w kraju?
Od czterech i pół.
Pracujesz w różnych miastach, w różnych teatrach, dużo podróżujesz, jednocześnie mówisz w wywiadach, że dużo czytasz, chodzisz na wystawy, oglądasz filmy… Jak to wszystko ogarniasz???
Mało śpię. Rzeczywiście sporo pracuję, ale tak naprawdę nie traktuję tego co robię jako czystej pracy – dla mnie to naturalna rzecz, która sprawia mi przyjemność i mnie rozwija. Udaje mi się zachować balans pomiędzy realizacją swoich pomysłów, które wymagają większego poświecenia i nie mogę ich przygotowywać zbyt często, a pracą jako performer czy pracami choreograficznymi w teatrach dramatycznych.
Ale pojawiasz się coraz częściej na scenie również jako aktor, na przykład w spektaklach Anny Smolar.
To prawda, jest w tym dla mnie coś niezwykle pociągającego. Jestem wdzięczny Ani, że dzięki niej mogłem wystąpić na deskach Teatru Polskiego w Warszawie w „Kilka obcych słów po polsku”, a teraz w Nowym Teatrze. Zresztą „Thriller” to już efekt naszej głębszej współpracy i przyjaźni. Tutaj wspólnie odpowiadamy za wszystkie elementy przedstawienia. Taka praca, razem z Sonią Roszczuk, musi być oparta na wzajemnym zaufaniu, tym bardziej, że dotykaliśmy materii ludzkiego ciała i zmian, jakie w nim zachodzą.
Zauważyłem, że najczęściej pracujesz z kobietami, obok Ani Smolar jest Magda Szpecht, Aleksandra Jakubczak, Weronika Szczawińska, Agnieszka Jakimiak, Marta Ziółek…
W teatrze znajduję nić porozumienia z reżyserkami, ponieważ pracujemy na podobnych zasadach – przede wszystkim wzajemnego zaufania i szacunku, interesuje nas wspólne poszukiwanie rozwiązań scenicznych, a nie konflikt jako niby-twórcze narzędzie. Ale tak samo lubię też pracować z Łukaszem Twarkowskim czy Michałem Borczuchem.
Dzisiejszy taniec współczesny bardzo często mierzy się z różnymi mitami, Ty sam zresztą w swoich spektaklach to robisz, stara się odkrywać ograniczenia kulturowe czy fizyczne, porusza tematy polityczno-społeczne, ekonomiczne, filozoficzne, ekologiczne, metahumanistyczne… Czy ten Wasz język, którym się posługujecie na scenie jako choreografowie, nie jest czasami zbyt hermetyczny…
To zależy od przedstawienia. Myślę, że „TOTAL”, jedna z moich prac solowych, może wydawać się hermetyczna, bo jest do bólu autotematyczna. Zadaje pytania o taniec sam w sobie i o potencjalne scenariusze związane z wytwarzaniem obrazu idealnego tańca. Ale jest to rozładowywane humorem, który – jak sądzę – daje możliwość podążania za myślą. Natomiast w „Jumpcorze” czy w „Masakrze” jest jednak dużo ruchu, który pozwala rozczytywać sensy zarówno poprzez zaplecze intelektualne, jak i czysto wrażeniowo czy emocjonalnie. Oczywiście nowa choreografia może się wydawać niekiedy dość ekskluzywna, bo podejmujemy tematy w sposób nielinearny, niefabularny, zahaczając mocno o filozofię czy problematykę funkcjonowania we współczesnym świecie. Ale myślę, że zaufanie samemu sobie i otwartość na różne sposoby interpretowania tańca może być dobrym rozwiązaniem. Taniec można czytać przez umieszczanie go w konkretnym kontekście, ale można też szukać połączeń i nawiązań do tego, co już znamy. Dlatego sugerowałbym widzom, by nie cenzurowali samych siebie, a raczej odwoływali się do bardziej osobistych doświadczeń.
Nie ukrywasz, że bardzo ważny jest dla Ciebie opis spektaklu, który widz może przeczytać w programie czy na ulotce…
Tak, bardzo świadomie i z dużą uwagą pracuję nad opisami moich spektakli, poświęcam temu dużo czasu, to samo dotyczy tytułu. Jest to dla mnie szalenie istotne. Może rzeczywiście jest w tym trochę nonszalancji, ale nie traktuję opisu przedstawienia jedynie jako informacji na temat tego, co ma się wydarzyć. To dla mnie już małe dzieło samo w sobie i świadomie gram z myleniem tropów.
Często przy okazji pisania o Twoich spektaklach używa się takich słów jak ironia, dowcip czy charyzma.
Myślenie o tańcu tylko w kategoriach dramatycznych czy poważnych nie jest moją rzeczą. Ja raczej dość chłodno buduję swoje spektakle. Z jednej strony pracuję nad materiałem ruchowym, który mnie interesuje, sprawdzam go na różne sposoby, a jednocześnie szukam innych mediów (jak tekst czy piosenka), które uzupełniają albo kontrują ten materiał, często w dowcipny sposób. Ważne jest dla mnie, a już szczególnie wtedy kiedy jestem sam na scenie, by zachować dystans do tego, co pokazuję. Robić to na serio i jak najlepiej, ale bez romantycznej pozy zatracania się w tańcu. Najbardziej interesuje mnie balansowanie pomiędzy wchodzeniem w temat, a byciem obok niego, bo tylko to pozwala mi zachować świeżość w performowaniu.
Fot. Witek Orski
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.