O spektaklu BILLY BUDD Benjamina Brittena w reż. Annilese Miskimmon w TW-ON w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
„Billy Budd” to opera szczególna, osobliwa i wyjątkowa, w rękach Annilese Miskimmon dzieło zyskało niemal charakter misteryjnej przypowieści scenicznej, potwierdzając niepodważalną pozycję Benjamina Brittena w panteonie najważniejszych kompozytorów angielskich XX wieku. Utwór napisany w 1951 roku, już po sukcesach odniesionych inscenizacjami „Peter Grimes” czy „The Rape of Lucretia”, potwierdza dramaturgiczne zdolności autora „Curlew River”, który w swojej twórczości sięgał po mało eksploatowane w tym gatunku tematy i potrafił nadać im przejmujący, sugestywny i niepowtarzalny w warstwie muzycznej wymiar i charakter. Należy żałować, że dzieła tego kompozytora tak rzadko oglądamy na naszych scenach, a przecież są one oparte na ciekawych teatralno-literackich inspiracjach (w przypadku libretta „Billy’ego Budda” Forster i Crozier sięgają do opowiadania Hermana Melville’a) , zaś w muzyce są nośnikiem artyzmu objawiającego się w prawdziwym pięknie i instrumentacyjnym kunszcie. Wszystkie walory i całe bogactwo partytury w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej znakomicie wydobywa orkiestra zjawiskowo i fascynująco poprowadzona przez Michała Klauzę. W dodatku wszyscy śpiewacy wykonali swoje partie bez jakichkolwiek niedociągnięć, co nie jest w operze znowu zjawiskiem tak często spotykanym.
Inscenizacyjna wizja Annilese Miskimmon, klarowna, precyzyjna i czytelna również pod względem psychologicznym, korzystająca z mobilności zabiegów scenograficznym Annemarie Woods, może wydawać się pozornie oszczędna, choć cała machina teatralna TW-ON została uruchomiona . Pozwala na przenikanie się dwóch światów niczym w onirycznym, niemal surrealnym orszaku – od tego będącego wciąż żywym wspomnieniem pełnych zagrożenia chwil spędzonych na okręcie „Nieposkromiony” przez kapitana Edwarda Fairfaxa Vere’a (wyrazista, pełna niepokoju i wyrzutów sumienia rola Alana Oke), do rzeczywistych wydarzeń, zakończonych śmiercią tytułowego bohatera, jakie miały miejsce na morzu podczas wojny 1797 roku. W najnowszej inscenizacji akcja zostaje co prawda przeniesiona do czasów II wojny światowej i łodzi podwodnej, kiedy brytyjska flota walczyła przeciwko Francuzom, jednak nie jest to podyktowane chęcią znalezienia współczesnych odniesień czynioną na siłę czy próbującą uniwersalizować niespieszną narrację w nieuzasadniony sposób. Taka decyzja, jak i zamknięta, choć nie pozbawiona filmowości forma przestrzenna, znakomicie intensyfikują i potęgują tragizm sytuacji, nakręcają spiralę uzależnień i pomówień, w które zostaje wplątany Billy Budd (bardzo udana kreacja Michała Partyki, szczególnie interesująco zabrzmiała aria „Look! Through the port comes …”, kiedy przed egzekucją strącony pod pokład bohater pozostaje już tylko sam ze swoimi myślami) za sprawą pomówień oficera Johna Claggarta (Gidon Saks charakter postaci buduje w sposób bardziej wstrzemięźliwy, brak skrupułów i rygorystyczność objawia się głównie w chłodnej kalkulacji). Już sam prolog przedstawienia jest intrygujący i tajemniczy, kiedy w salonie samotnego Kapitana, pośród wiszących na ścianach obrazów, zaczną z okrętowych luków wyłaniać się marynarze, a z nimi inne atrybuty morskich wojennych podróży. Pochodząca z Irlandii reżyserka postawiła na formę, która może zachwycać wyrafinowanymi, na poły poetyckimi, środkami wyrazu i ich pozorną nieagresywnością, również w warstwie kolorystycznej. Dała możliwość znalezienia wszystkich bohaterom klucza do swoich postaci, nawet w najmniejszych epizodach. Aktorska ekspresja jest w tym spektaklu raczej powściągliwa, co nie znaczy, że pozbawiona emocjonalnego zaangażowania czy dramaturgicznego napięcia. Udało się realizatorom połączyć tutaj wszystkie znamiona muzycznego stylu i języka Brittena z treściową uniwersalnością potraktowaną wielowymiarowo oraz z płynącym czasem, który ma swój wewnętrzny, niemal hipnotyzujący rytm i poruszający siłą oddziaływania, podskórny, intensywny nerw. Bardzo starannie zaplanowany został cały ruch sceniczny, podporządkowany sensom libretta i muzycznym akcentom. Jest to konsekwencja wszystkich estetycznych i interpretacyjnych założeń, które harmonijnie konstruują plany przestrzenne prowadzone na kilku okrętowych poziomach. Pojawianie się członków załogi , również tych dziecięcych, jest intencjonalnie uzasadnione i ma ścisły związek z przebiegiem scenicznej akcji, która w dużej mierze zdeterminowana jest kaprysami morskiej aury, raz sztormowej, to znów spowitej we mgle, co Briitten genialnie uwidacznia w muzyce.
Na początku wspomniałem o bardzo wysokim poziomie wokalnym polsko-norweskiej inscenizacji, dlatego warto wymienić i tych solistów, którzy pozostając na drugim planie, potrafią znaleźć swoje miejsce w zespole i z pokorą poddać się rygorom zastosowanej formy i reżyserskim zadaniom podporządkowanym muzyce. Mariusz Godlewski (Mr Redburn), Krzysztof Szumański (Mr Flint), Remigiusz Łukomski (Porucznik Ratcliffe), Wojciech Parchem (Red Whiskers), Mateusz Zajdel (Squeak) czy Aleksander Teliga (Dansker) robią to znakomicie.
Przy wszystkich komplementach jakie padają od momentu warszawskiej premiery pod adresem realizatorów i wykonawców, nie zapominajmy o tym, że „Billy Budd” Benjamina Brittena „nieustannie stawia pytanie o relację między dobrem a złem, a także o naszą siłę i słabość w chwili, gdy musimy podjąć decyzję”. Tak napisał w programie Piotr Urbański, kończąc swoją wypowiedź znamiennymi słowami: „Możemy ją czytać jako konflikt między światłem i mrokiem zarówno na poziomie etycznym, jak i estetycznym oraz dopatrywać się w niej zakwestionowania biblijnego przesłania o zbawieniu zmierzającego do powrotu do greckiej koncepcji winy tragicznej, przekształcającej tytułową postać w antycznego bohatera, którego narodziny są naznaczone niepewnością (tylko Bóg wie, kim byli jego rodzice), a śmierć wzniosłością, przekształcającą mikrokosmos okrętu”.
Fot. Krzysztof Bieliński