Recenzje

Zakaz czytania

Justyna Czarnecka: Pudełko czekoladek. Wydawnictwo Manufaktura słów, Gdynia 2019 – pisze Izabela Mikrut.

Dzisiaj absolutnie każdy może wydać książkę. Ale zdecydowanie nie każdy powinien. „Pudełko czekoladek” nie miałoby szansy ujrzeć światła dziennego, gdyby nie self-publishing i właściwie tu tekst powinien się skończyć, bo dalej będzie tylko gorzej.

Justyna Czarnecka napisała coś, co jest idealną ilustracją przekonania, że każdy może tworzyć. Nie każdy jednak powinien efekty swojej twórczości udostępniać szerszemu gronu, także dla własnego dobra. „Pudełko czekoladek” to „powieść”, która ma zbliżać się do romansu, literatury erotycznej lub obyczajówki (przy czym romans uzasadnia się tu wielokrotnym powtarzaniem wyznań miłości, erotyzm – fragmentami typu „Zaraz dojdę. A jeszcze nawet cię nie dotknąłem”, a obyczajowość rozwojem akcji, od stanu euforycznego zakochania właściwie bez powodu dla czytelników, ale i „życiowym” finałem). Burzy autorka wszystkie zasady gatunkowe, umowy z czytelnikiem i konwencje, nie proponuje historii, w którą każdy chciałby się zanurzyć, co więcej – nie ma pomysłu na żadną historię. Jej bohaterowie to Yasmine i Zack. Wpadają sobie w oko, szybko zaczynają być razem, równie błyskawicznie pojawiają się pierwsze sygnały, że w związku jest coś nie tak, a potem czytelniczki (jeśli dotrwają, co bardzo wątpliwe) będą obserwować rozpad relacji. Olbrzymia część tomu składa się z dialogów (rozmów na messengerze lub w prawdziwym życiu bohaterów), niemal wcale nie ma tu opisów ani refleksji. Jeśli autorka próbuje dodać coś literackiego, przynajmniej w jej własnym mniemaniu, to stosuje „didaskalia”: dokłada intencje do już wypowiedzianych przez postać słów, co często staje się jeszcze bardziej niestrawne niż sam dialog. Bo rozmowy polegają tu albo na przerzucaniu się banalnymi i tandetnymi wyznaniami (chyba jednak nie wystarczy już w literaturze powtarzać „kocham cię”, przydałaby się odrobina kreatywności), albo na rejestrowaniu codziennych dialogów z życia wziętych – tych najbardziej stereotypowych i nieznaczących, o funkcji fatycznej. Nie wiadomo dlaczego autorka zamierza komentować doświadczenia postaci w czasie rzeczywistym, co oznacza, że kolejne dni będą przynosić następne rozmowy komunikatorowe – absolutnie bez treści. Pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy czytelniczki zaczną tę „powieść” kartkować albo odłożą ją z niesmakiem. Brakuje Justynie Czarneckiej warsztatu – i to boleśnie, jedyne, co można by od biedy uznać za „atut” to fakt, że coś się w fabule jednak dzieje, że jest rozkwit miłości i jej rozpad. Ale już uzasadnienia tych stanów próżno by szukać. Problemy z warsztatem objawiają się na każdym kroku: przy pisaniu dialogów, przy wymyślaniu emocji postaci… w zasadzie nie ma się tu w co zagłębiać, dalej jest tylko pustka. W planie narracji nie radzi sobie autorka zupełnie, stara się imitować normalne rozmowy i być może nawet czerpie inspirację z życia, podglądając dialogi bliskich – ale nie o to przecież w literaturze chodzi. Fakt, że tomowi brakuje redakcji, poszedł do druku tak, jak wyszedł spod klawiatury autorki, również nie pomaga, ale to już uroki self-publishingu: każdy powinien zastanowić się kilka razy, czy na pewno chce wydać książkę za wszelką cenę i za wszelkie pieniądze (własne lub zebrane). O takim drobiazgu jak brak korekty wspominać nie warto: na każdej stronie roi się od literówek, interpunkcja kuleje… ale w zasadzie nie kopie się leżącego, kto by zwracał uwagę na literówki, jeśli sama książka odstrasza na każdym etapie.

Cóż więcej: ci, którzy szukają przykładów złych książek pojawiających się na rynku, mają tu wzorzec. Dobrze, że nie ma szans ta publikacja trafić do masowego obiegu, zawsze to mniejszy wstyd i dla autorki, i dla tego, kto firmuje nazwiskiem wydanie tomu.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,