Z Agą Jun, autorką tekstów do płyty „Duchy Teatru” zrealizowanej w Teatrze „Pinokio” w Łodzi, rozmawia Wiesław Kowalski
Jesteś odpowiedzialna za ideę projektu realizowanego w łódzkim Teatrze „Pinokio”, którego zwieńczeniem będzie koncert 18 września. Album muzyczny „Duchy Teatru” powstał w ramach programu „Kultura w sieci” ogłoszonego przez MKiDN i Narodowe Centrum Kultury w czasie rozprzestrzeniającej się pandemii, uniemożliwiającej codzienną działalność teatrów w całej Polsce. Czy to był rzeczywiście czas kiedy ten pomysł się zrodził, czy też myślałaś o nim już wcześniej?
Aga Jun: Pomysł na projekt w ostatecznej formie zrodził się w czasie najbardziej pandemicznym, najsilniej naznaczonym obostrzeniami. Pracownicy teatrów byli wtedy jak duchy – krążyli w nie do końca określonej przestrzeni, głównie internetowej, starając się jak najczęściej „nawiedzać” widzów, docierać do nich wszelkimi możliwymi kanałami i sposobami. Któregoś kwietniowego wieczoru wykiełkowały w mojej głowie pierwsze słowa „Epilogu”, którym kończymy płytę: „Nowy teatr i scena / A nas tu coraz bardziej nie ma / Ale duch teatru i sceny nie zniknie / I my nie znikniemy”. Taką wtedy miałam i taką wciąż mam nadzieję. Pojęcia „duszy” i „ducha” towarzyszą mi jednak od wielu lat, rozrastają się we mnie i zawłaszczają powierzchnię. Dużo o nich piszę, mam wrażenie, że domagają się, żeby o nich opowiadać. Do młodszych odbiorców zwracam się jednak (ze) swoimi tekstami po raz pierwszy.
Postanowiłaś w tym projekcie głównymi bohaterami uczynić tych pracowników teatru, o których rzadko mówi się nawet przy okazji premier. Tymczasem bez kurtyniarzy, rekwizytorów, inspicjentów, suflerów, modelatorów, brygadzistów sceny, fryzjerek czy garderobianych tak naprawdę żaden spektakl nie mógłby się odbyć. Jak zbierałaś materiał o ich uczestnictwie w procesie tworzenia przedstawień i jak był on przetwarzany w trakcie pracy nad tekstami do piosenek?
Aga Jun: Echem odbija się tu moje dzieciństwo, w ogromnej mierze spędzone za kulisami, w korytarzach i garderobach Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. Kiedy masz rodziców aktorów, teatr staje się twoim drugim domem. Bardzo jestem za ten dom wdzięczna. Przez lata obserwowałam pracę nie tylko mamy i taty, ale także „cioć” i „wujków”, czyli bufetowych, garderobianych, szatniarzy, sprzątaczek… Już wtedy czułam, że teatralny zespół to jedna wielka drużyna i rodzina. Wszyscy jej członkowie pracują na sukces spektaklu, choć większości z nich nie bije się braw… Bardzo chciałam tym swoim „niewidzialnym wychowawcom” przywrócić pamięć. W każdym z tekstów znajdują się drobne nawiązania do osób, które rzeczywiście znam lub znałam.
Podejrzewam, że miałaś sporą łatwość w odnajdywaniu w swojej pamięci tych działań pracowników teatru, którzy na co dzień pojawiają się tylko za kulisami teatru. Jako córka aktorów, można przypuszczać, że od dziecka musiałaś uczestniczyć w ich artystycznym życiu, czy to na próbach czy też czekając na Rodziców w zakątkach teatralnego zaplecza, gdzie uwijali się Ci, o których piszesz teraz w swoich piosenkach?
Aga Jun: Nigdy nie postrzegałam uczestnictwa w życiu teatru jako „musu”. To był i jest przywilej, drzwi do magii otwarte na oścież. Jasne, rodzice rzadziej bywali w domu, szczególnie wieczorami, a ja miałam więcej dorosłych znajomych, szczególnie w czasie nastoletnim, kiedy rówieśnikom ciężko było zrozumieć moją wrażliwość i zamiłowanie do songów z „Opery żebraczej”. Ale cały ten projekt ma świadczyć o mojej wdzięczności za te doświadczenia. Jest też hołdem dla mojego taty, którego pożegnałam w zeszłym roku. Był najbardziej niedzisiejszym aktorem, jakiego znałam – w najpiękniejszym znaczeniu tego słowa. Mam nadzieję, że dzięki „Duchom Teatru” uda mi się to „zakurzone” piękno ponieść w świat.
Dlaczego teksty piosenek podpisujesz nazwiskiem Aga Jun? Tkwi w tym jakaś tajemnica?
Aga Jun: Aga Jun to rzeczywiście pseudonim artystyczny. Lata temu postanowiłam podpisywać nim wszystkie swoje teksty, tak, by nikt nie zarzucił mi, że artystyczną drogę ułatwili mi rodzice. Owszem, w pewnym sensie ułatwili ją, dając bazę do snucia opowieści, ale nigdy nie prosiłam ich o pomoc w znalezieniu pracy czy zajęcia. Aga Jun to pierwsze i ostatnie litery islandzkiego określenia „agaetis byrjun”, które oznacza „dobry początek”. Więc zaczynam od początku i idę po swojemu, tak jak umiem.
Do współpracy zaprosiłaś w roli kompozytora aktora Teatru „Pinokio”, Piotra Osaka. Jak wyglądał Wasz proces twórczy? Podsuwałaś mu już gotowe teksty? I czy miałaś również wpływ na muzyczny kształt utworów?
Aga Jun: Znamy się z Piotrem od dwóch lat i po pierwszym spotkaniu z nim wiedziałam, że będę mogła powierzyć mu każdy tekst, jaki kiedykolwiek napiszę. To jest człowiek o nieprawdopodobnej wrażliwości, który ma ogromny szacunek do słowa, a przy tym wyłapuje każdy założony przeze mnie kierunek i formę. Pierwszym tekstem, który ode mnie dostał (rzeczywiście wysyłałam mu rzeczy w większości gotowe), był wspomniany „Epilog”. Pisałam go z bardzo konkretną wizją jego brzmienia, ale nie zdradzałam Piotrowi szczegółów. Któregoś dnia wysłał mi pierwszy muzyczny szkic, a potem zadzwonił i powiedział: „Teraz nic nie mów, w ogóle nie komentuj, tylko posłuchaj, bo muszę ci coś do powiedzieć. Chociaż to cię może rozśmieszyć… Ale jak pisałem, to wyobrażałem sobie… Piwnicę pod Baranami i „Tę naszą młodość”. Co ty na to?”. A ja nie powiedziałam nic, tylko rozpłakałam mu się w słuchawkę, bo to był dokładnie ten utwór, który słyszałam, kiedy wylewały się ze mnie słowa. Bardzo dla mnie ważny i związany z moim tatą. Taka ckliwa anegdotka. Śmieję się, że z nitki porozumienia upletliśmy z Piotrem sznur. Bywały momenty, w których mieliśmy ochotę się na nim powiesić. Czasem rozmowy telefoniczne kończyły się szybciej, niż się zaczynały. Jeden z aktorów powiedział mi kiedyś: „Jak ty masz to w głowie, to on na pewno też, przecież czyta ci w myślach”. A my chwilę później zażarcie kłóciliśmy się o charakter postaci. Ostatecznie jednak zawsze okazywało się, że walczyliśmy o to samo. Czasami używaliśmy po prostu innych określeń, dochodził stres, deficyt czasu, gorszy dzień… Finalnie wszystkie spięcia przerobiliśmy na światło.
W opisie tego edukacyjnego projektu podkreślasz jego innowacyjność i „ogromny potencjał kulturotwórczy”. Jak daleko może on otworzyć przestrzeń wyobraźni młodych widzów i jak może wpłynąć na odbiór sztuki przez najmłodszych? Bo Teatr „Pinokio” z racji swojego charakteru skupia się przede wszystkim na graniu repertuaru głównie dla dzieci i młodzieży.
Aga Jun: Projekt jest z założenia międzypokoleniowy. Ogromnie zależało nam na tym, by – poza pamięcią o teatralnych zawodach – przywracał pamięć o wartościach. Mam poczucie, że współcześnie niewiele jest wydawnictw muzycznych, których dziecko może słuchać z rodzicem albo dziadkiem i żadne się przy tym nie nudzi, nie jest zażenowane. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie – i tekstowo, i dźwiękowo. Wychodzimy też z założenia, że nauka nie powinna być wpajana do głowy za pomocą „nauczycielskiej linijki”. Najlepiej sprawdza się zabawa, szczególnie, jeśli ma miejsce w gronie bliskich. Słuchanie piosenek może być wspólną przygodą. Po niej, mamy nadzieję, dzieci i rodzice usiądą wspólnie nad edukacyjnym e-bookiem, który stanowi drugą, nie mniej istotną część projektu. Znajduje się w nim Duchowy Słowniczek Teatralnych Pojęć, który pomoże zrozumieć hasła użyte w piosenkach, ale także krzyżówka, wykreślanka, rebus i inne przyjemności. Potencjał stricte kulturotwórczy wyobrażam sobie natomiast następująco: znając „Duchy”, dzieci i dorośli przychodzą do teatru, oglądają spektakl, a potem oklaskują twórców – pamiętając, że wielu z nich siedzi w swoich pracowniach i biurach. Następuje refleksja i wymiana energii. I to jest ogromnie dużo.
Kiedy rozmawiamy na temat „Duchów teatru i sceny, którzy nie znikną…” przypominam sobie scenariusz Lucyny Legut zatytułowany „Co to teatr jest i scena, jak powstają przedstawienia?”, aktorki, pisarki i malarki z Gdańska, która w bardzo humorystyczny sposób próbowała dzieciom uświadomić, jak ważną rolę odgrywają w teatrze te zawody, o których nie zawsze pamiętamy. Czasami nawet nie mamy świadomości, że bez nich nie mógłby swoich pomysłów zrealizować reżyser, scenograf czy kostiumolog. Jakim językiem i charakterem literackim Twoje teksty mają dotrzeć do widzów, również tych dorosłych, którzy przyjdą ze swoimi pociechami na wrześniowy koncert?
Aga Jun: Tak jak wspominałam, pisałam dla dzieci po raz pierwszy. Ponieważ jednak pracuję z nimi na co dzień, starałam się pamiętać przede wszystkim o jednej zasadzie, której od lat trzymam się podczas prowadzenia warsztatów i teatralnych spotkań: dziecko to partner w rozmowie. Teksty nie są więc w żaden sposób zinfantylizowane. Inspiracją, gdybym miała ją przywołać, byłby najpewniej Artur Andrus albo Wojciech Młynarski. Niedoścignione wzory, mistrzowie humoru, wyczucia i smaku. Idąc ich śladem, korzystałam z dobrodziejstw języka – zabawy słowem, gry skojarzeń. Młodsi odczytają je na swoim poziomie, starsi na swoim. I nie są to poziomy płytsze czy głębsze, ale po prostu inne. Mam nadzieję, że po wrześniowym koncercie każdy wyjdzie z widowni z jakąś ulubioną frazą na ustach… Póki co obserwujemy takie „podśpiewywania” wśród dzieci teatralnych – takich, jakim ja byłam dwadzieścia kilka lat temu. Kolejny bakcyl został więc już połknięty. „Duchy” krążą.
Fot. Paulina Kucharczyk