Recenzje

Zatańczeni na śmierć

„Czyż nie dobija się koni?” Horace’a McCoya w reż. Magdaleny Piekorz w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie – pisze Marek Kosma Cieśliński

Kiedy Horace McCoy opublikował w 1935 roku książkę „Czyż nie dobija się koni?”, obraz morderczej rywalizacji plebejskich tancerzy wypruwających żyły w morderczych maratonach tańca, organizowanych chętnie dla rozbawienia niewymagającej publiczności, był zręczną metaforą Ameryki czasów Wielkiego Kryzysu. Szybko stał się uniwersalnym traktatem o naturze ludzkiej, z jednej strony karmiącej się marzeniami o sukcesie i szczęściu, z drugiej – zdolnej do popełnienia zła dla osiągnięcia doraźnej korzyści. Najnowsza premiera Teatru im. Adama Mickiewicza pokazuje, że do dzisiaj tekst nie stracił na aktualności.

Położona przy hollywoodzkiej plaży obskurna tancbuda staje się na wiele dni i nocy areną zabójczej rywalizacji. Można wygrać nieco dolarów, ale nagroda przypadnie tylko jednej, najlepszej parze, i to pomniejszona o koszta organizacji, o czym zawodnicy jeszcze nie wiedzą. Każdy z nich, mimo młodego nieraz wieku, niesie swoją smutną opowieść. Ewentualne zwycięstwo będzie lekiem na odrzucenie, samotność, brak perspektyw i pracy. Już sam start w zawodach zapewnia darmowy wikt, opierunek i – mimo wszystko – dach nad głową.

W częstochowskiej adaptacji scena nieprzerwanie tętni życiem. Pulsuje, gdy tancerze galopują w wyczerpującym sprincie, i skrzy się emocjami, gdy leżąc na pryczach korzystają z krótkich chwil wytchnienia, obdarowując się na przemian życzliwością i zawiścią. Panem ich losu jest cyniczny gospodarz zabawy, który dla rozruszania publiczności nie zawaha się przed zaaranżowaniem ślubu na pokaz. Rocky (Adam Hutyra) nie ma skrupułów: mimo, że to on jest mistrzem ceremonii, w istocie sam walczy o przetrwanie na arenie życia. W jego szołbiznesie dozwolone są wszystkie chwyty.

Tempo nadaje inscenizacji kwintet jazzowy i świetnie dobrana ilustracja muzyczna: kiedy trzeba gwałtownie podkreślająca szybkość gonitw, innym razem oddająca znużenie i wyczerpanie tancerzy. Całość spaja znakomita i dyskretna choreografia Jakuba Lewandowskiego: dzięki niej każda z par gęsto zapełniających parkiet ma swoje pięć minut, by wyróżnić się ze zniewolonej masy ludzkich ciał. Są pośród nich: pogodny i życiowo ufny Vee (Robert Rutkowski), zmęczony życiem oportunistyczny Marynarz (Antoni Rot), zdeterminowana pomimo ciąży Ruby (Marta Honzatko), czy rozpaczliwie szukająca miłości prostytutka Rosemary (Iwona Chołuj). Przewodzą im protagoniści: wrażliwy i już na wstępie przegrany marzyciel Robert (Adam Machalica) oraz prowokująco drapieżna, ale i bezradna wobec niesprawiedliwości życia Gloria (Hanna Zbyryt), która zapada w pamięć nie mniej niż Jane Fonda z filmowej ekranizacji Sydneya Pollacka.

Reżyserka Magdalena Piekorz, która z sukcesami wystawiała różne gatunkowo sztuki na scenach Katowic, Chorzowa czy Krakowa, postawiła i teraz na społeczną i psychologiczną prawdę. Rozterki bohaterów mogą być naszymi, a nadludzkie zmęczenie po kolejnym galopie czujemy niemal we własnych nogach. Prawda dramatu nie stanie się słodsza od krzyku mew i szumu fal Pacyfiku. Wyczerpane ludzkie wraki słaniające się bez sił po jeszcze jednej rundzie zmagań (znakomite mini etiudy aktorskie!), zatańczą się po śmierć, bez happy endu. Drapieżny biznes pokona swoich graczy.

Po bezsensownym zwierzęcym wyścigu Gloria zdoła już tylko podstawić skroń pod lufę rewolweru, którego litościwą ręką użyje Robert, aby zakończyć absurdalną mękę. Wszak poranione konie się dobija. Czyż nie?


Marek Kosma Cieśliński – kulturoznawca, nauczyciel akademicki, Gliwice-Wrocław.

Komentarze
Udostepnij