Z Tobiaszem Sebastianem Bergiem, choreografem, twórcą tańca zaangażowanego społecznie i pedagogiem, rozmawia Wiesław Kowalski.
„SM. Masochistyczne obrazy ojciec – syn” – taki intrygujący tytuł nosi spektakl, który przygotowujesz z Kieleckim Teatrem Tańca. W Warszawie będzie pokazany w marcu w ramach Festiwalu Nowe Epifanie w Centrum Sztuki Współczesnej. Skąd Twoje zainteresowanie motywem syna marnotrawnego?
Przede wszystkim zacznę od tego, że bardzo się z tej rozmowy cieszę. Na co dzień tworzę w materii ciała i ruchu, werbalizacja tego tematu jest zatem dla mnie nie lada wyzwaniem. Z problematyką „syna marnotrawnego” mierzyłem się tak naprawdę wiele lat. Myślę, że sam czuję się trochę Synem Marnotrawnym – nie chcę tu dokonywać autoterapii i skupiać się na przepracowywaniu swoich personalnych doświadczeń. Moje osobiste historie dają mi jednak dobry punkt odniesienia do pokazania sylwetki współczesnego mężczyzny i męskiego dojrzewania. Na pierwszej próbie powiedziałem mojemu wspaniałemu zespołowi, że ten spektakl dedykuję każdemu mężczyźnie, który nie może rozprawić się z sobą samym, z sylwetką „ojca”, przez co nie może stać się świadomie dorosłym człowiekiem. Przez motyw „syna marnotrawnego” zadaję sobie wciąż pytania dotyczące słabości męskiej, przytłoczenia, traumy i niezrozumienia. Czy jako sylwetki osób, które powinny być postrzegane społecznie jako „silne” mamy prawo o tym mówić. Kobietom przypisano emocjonalność, możliwość płaczu i słabości… dlaczego my, mężczyźni, nie mamy na tego typu wzruszenia przyzwolenia? Jednocześnie przyznam się, że bardzo cieszę się, że podczas tej pracy jest ze mną Agnieszka. To ona jako mój manager wielokrotnie pisze mi w momentach emocjonalnie ciężkich: „Dasz radę idziesz do przodu”. Dziękuję też Jackowi Łumińskiemu, mojemy dawnemu dziekanowi i obecnie mentorowi. Jacek zawsze powie to, co naprawdę myśli.
Relacje między ojcem i synem są częstym motywem pojawiającym się nie tylko w literaturze (Goethe, Hugo, Gogol, Szekspir, Marivaux), ale i w malarstwie (Bosch, Breughel, Hogarth) czy w muzyce (Prokofiew). Ta problematyka cieszy się też dużym zainteresowaniem nauk społecznych, psychologii i filozofii. Pojawia się w starych podaniach, choćby japońskich czy angielskich. Jak można ruchem objaśnić to szerokie spektrum zagadnień, które w tak różnych kontekstach się pojawiają?
Wszystkie wymienione przez Ciebie motywy literackie, muzyczne i wizualne zostały przeze mnie sprawdzone na etapie gruntownego przygotowania do procesu prób. Wszyscy współtwórcy (Basia Binkowska, Beniamin M. Bukowski, Karol Osman) oraz niezwykle wrażliwi tancerze Kieleckiego Teatru Tańca (Dawid Pieróg, Piotr Ziółkowski, Szymon Pacholec, Mateusz Wróblewski, Kamil Zdańkowski Bartek Banasiak, Aleksander Staniszewski) uczestniczyli w tym procesie. Pierwsze nasze próby i spotkania polegały na poznaniu utworów kultury i ich omówieniu. Zastanawialiśmy się przede wszystkim, co dany utwór czy obraz znaczy dla nas „tu i teraz”. Poszukiwaliśmy zmysłowości i impulsu, czynnika zapalnego do stworzenia ruchu. Ważnym dla mnie kontekstem jest tutaj malarstwo, któremu dedykuję ważną scenę w spektaklu. Skupialiśmy się na obrazach nie tylko prezentujących sylwetkę biblijnego „Syna Marnotrawnego”. Sprawdzaliśmy tropy w relacji ojciec-syn i dlatego inspirowaliśmy się ważnym dla mnie i dla tej choreografii obrazem „Saturn pożerający własne dzieci” Francisca Goi. Pozycja ciała, dynamika kolorów oraz sposób patrzenia (tutaj odwołam się do „Teorii widzenia” Strzemińskiego) na dzieło to elementy, które starałem się zakodować w naszej współczesnej choreografii. Wszystkie dotychczas stworzone dzieła i powołane artykuły związane z tematem relacji ojciec – syn posłużyły nam jako podstawa do stworzenia postaci jako wielogłosu siedmiu różnych synów. Chcę jeszcze dodać, że w tej pracy twórczej najbliżej mi do filmu Magdaleny Piekorz „Pręgi”. Ta realizacja bardzo mnie stymuluje i odkształca w procesie prób. Rozmawiałem nawet z reżyserką na temat tych relacji i jej myślenie bardzo trafia do mojej wrażliwości i estetyki.
Co jest dla Ciebie ważniejsze: temat czy też forma w jakiej interesujące Cię motywy chcesz przedstawić? W jaki sposób traktujesz ruchowe, baletowe, taneczne, choreograficzne tworzywa przy tym przedstawieniu?
Najważniejszy jest dla mnie temat. Sam wywodzę się z nurtu tzw. tańca zaangażowanego społecznie i bliskiego drugiemu człowiekowi. Dlatego nie widziałem innej opcji jak dedykowanie choreografii pokoleniu współczesnych mężczyzn. Tańczę „bo”, nie „jak”… Pracując nad ujęciem cielesnym podjętego tematu korzystam z terminu „talking body” – to ciało, które chce nam coś powiedzieć. Dla mnie powstająca choreografia jest stanem ciała oraz emocjonalnością i zmysłowością syna w sytuacji mierzenia się z sylwetką ojca i swoją własną męskością. Stworzone już struktury choreograficzne dla historii „syna marnotrawnego” są dla nas informacją, z którą się zapoznaliśmy. Ale jako choreograf uznałem, że nie będę się inspirował materiałem już znanym i opracowanym, dlatego radykalnie pracuję nad własnym językiem i interpretacją w porozumieniu z tancerzami i współrealizatorami. Wiem, że udało się powołać nam niezwykle twórczą atmosferę. Przeczytałem niedawno w magazynie psychologicznym takie zdanie: „Społeczeństwo potrzebuje troski”, dlatego – z całą ekipą – z wielką troską i głębokim oddechem przyglądamy się każdemu „Synowi” i tworzymy dla niego ruch.
Jak ważny w tym spektaklu będzie język tańca klasycznego i sposoby transponowania go na struktury tańca współczesnego?
Moje spotkanie z tancerzami nie jest typowym przyjściem choreografa na próbę i pokazaniem ruchu, który następnie trenujemy. Podczas tego twórczego spotkania staramy się pracować nad językiem naszych ciał. Z próby na próbę odbiegamy od tańca klasycznego, to często jest tylko forma, dla mnie już bardzo archaiczna. Pracę nad spektaklem zaczęliśmy od zadania: „Przychodzi mężczyzna na pierwszą terapię tańcem i ruchem… i…”. Nie powiem, co działo się podczas prób z wielkiego szacunku dla emocjonalności i wrażliwości tancerzy, którzy mają jednocześnie silny wpływ na kształt powstającej choreografii. Często na próbach powtarzam kolegom: „Wiem, że macie wspaniałe możliwości, jesteście świetnymi tancerzami. Dlatego zamknijmy te umiejętności do pudełeczka i poszukajmy czegoś nowego, unikatowego i szczerego”. Nie wiem, czy do tej pory miałem szansę tworzyć spektakl będący tak bardzo nasz – czyli jednocześnie tancerzy, współtwórców oraz mój. Wierzę w taniec i rozwój teatru tańca w Polsce, poświęcam wiele, by stworzyć ważny, międzypokoleniowy spektakl. Ważny zarówno dla współczesnych polskich ojców i synów. Chcę, żeby powstające przedstawienie było mądre i kunsztowne. Liczę, że uda mi się to osiągnąć. Wcześniej pracowałem nad ciałem i ruchem przy realizacji opery „Gwałt na Lukrecji”, która zyskała bardzo dobre recenzje, Cieszę się, że moja praca została doceniona w najważniejszym międzynarodowym magazynie operowym. Teraz, mówiąc wprost, trochę to mnie stresuje. Jest to na szczęście stres wynikający z odpowiedzialności za widza i za czas, który tenże będzie musiał obejrzeniu spektaklu poświęcić. Nie chciałbym zabrać widzowi godziny z życia i kilku złotych z portfela, czas jest dla nas wartością deficytową. W wersji najbardziej oczekiwanej przeze mnie chcę sprowokować odbiorców do współodczuwania tego, o czym opowiadamy i do zmysłowego uczestnictwa w naszym tańcu.
Nad dramaturgią Twojego przedstawienia czuwa wspomniany już przez Ciebie Beniamin M. Bukowski. Zawsze zastanawiam się, co taka współpraca może dawać choreografowi i jak ona wpływa na ostateczny kształt dzieła scenicznego? W jak dużym stopniu Twój spektakl korzysta z konwencji teatru dramatycznego?
Beniamin jest dla mnie „człowiekiem renesansu”, nie jest to typowa współpraca dramaturgiczna znana ze stylu pracy w teatrze dramatycznym. Razem pracowaliśmy nad kontekstami psychologicznymi i filozoficznymi powoływanymi w powstającym spektaklu. Beniamin wspierał mnie także w stworzeniu i wykreowaniu logicznego ciągu zdarzeń i dramaturgicznych napięć. Często w tańcu, który jest tak bardzo abstrakcyjną formą, możemy uciekać się do bardzo szerokich interpretacji, dlatego dramaturg w tej sytuacji jest moim stróżem porządkowym. Chcemy stworzyć dzieło, które będzie czytelne, a nie będzie tylko „jakimś ruchowym performancem o wszystkim i niczym”. Z Beniaminem staramy się znaleźć i stworzyć miejsce dla dramaturga i dramaturgii w tańcu. Mieliśmy już okazję pracować razem wcześniej. Wtedy to ja byłem choreografem spektaklu reżyserowanego przez Beniamina, tym razem zamieniliśmy się nieco rolami. Nie będę też ukrywał, że z Beniaminem bardzo się lubimy i cenimy, nie tylko jako twórcy.
Jaką funkcję będzie pełniła w Twoim przedstawieniu muzyka? W głośnym spektaklu „Syn marnotrawny” Henryka Tomaszewskiego z 1983 roku, którego Ty nie możesz pamiętać, było jej całkiem sporo: Bach, Debussy, Gibbons, Hoffnung i Dominik.
Za muzykę odpowiedzialny jest Karol Osman, któremu na pierwszym spotkaniu powiedziałem: „Karol, masz się czuć artystą”. Czerpiemy pewne inspiracje nie tylko z muzyki klasycznej, ale także ze znanego wszystkim utworu„Daddy Cool” zespołu Boney M. Muzyka będzie potraktowana jak ilustracja, bardzo filmowo. Chcę, żeby dźwięk malował pejzaże i podkreślał klimat tej choreografii. Wiem, że nie zatańczymy partii osadzonej bezpośrednio w muzyce, nie leży to w moim języku twórczym. Chciałbym, żeby widownia mogła dać się zahipnotyzować klimatem muzyki, dźwiękiem i płynącymi wibracjami.
We wspomnianym przed chwilą spektaklu Wrocławskiego Teatru Pantomimy też było wiele ukrytych treści i odniesień natury etyczno-psychologiczno-filozoficznej, a głównym źródłem inspiracji była Biblia. To nie przyćmiło jednak charakteru tej przypowieści, która do dzisiaj w swym przekazie pozostaje uniwersalna. Na ile Twoje własne doświadczenia rodzinne, a może niepokoje z tym związane, będą miały wpływ na to, co chcesz swoim spektaklem przekazać?
Zacznę od powołanego przez Ciebie tematu dotyczącego odniesień natury etyczno-psychologiczno-filozoficznej i Biblii. Spektakl przygotowywany jest we współpracy z Festiwalem Nowe Epifanie, którego głównym motywem jest w tym roku hasło: „Czemuś mnie opuścił” oraz sylwetka Jezusa. Nie jest to prosty temat. Ta historyczna postać, którą dziś w Polsce można by nazwać influencerem politycznym, przysparza mi wiele stresu. Dla antyklerykała, apostaty i ateisty, którym jestem, jest to zmierzenie się z kontekstem ciała w sytuacji ograniczenia, jakie powoduje religa. Od samego początku jestem przekonany, że nie chcę tym spektaklem wywoływać żadnych prowokacji związanych z wiarą, kościołem czy obrazą uczuć. Jednocześnie wiem, że nie można uciekać od tematów stricte cielesnych. Sam czuję, że często religia zamyka nasze ciało oraz naszą emocjonalność. O tym gdzieś w głębszej warstwie jest mój „Syn…”. Na pierwszy plan wysuwa się jednak historia człowieka – mężczyzny, współczesnego chłopaka w wieku 22 – 31 lat. Festiwalowe hasło „Czemuś mnie opuścił” dla mnie jest rodzajem sformułowanej pretensji rozumianej jako: „Czemu nigdy nie nawiązałeś ze mną relacji”. Myślę, że ojcowie pewnego pokolenia mają z tym duży problem. Szczególnie na robotniczym Śląsku. Często jako naturalistyczni patriarchowie, utrzymujący żonę i dzieci, nie mieli nawet czasu zwrócić uwagi na to, że istnieją między najbliższymi jakieś relacje. Jeszcze raz chce podkreślić, że uciekam od autoterapii – razem z ekipą twórców tworzymy wielogłos należący do współczesnego młodego mężczyzny. Z wielką satysfakcją zatem zaprosimy na widownię wszystkich naszych „tatuśków”.
Moją choreografią chciałbym wysłać komunikat o treści: „Chłopaku, nie bój się czuć słabym. Masz prawo do emocjonalności i płaczu. Możesz być wrażliwym człowiekiem”. I myślę, że takim akcentem sprytnie udało mi się zakończyć wypowiedź. No cóż, werbalizacja – jak zaznaczyłem już na samym początku naszej rozmowy – nie przychodzi mi łatwo, lepiej byłoby mi to wszystko zatańczyć. Tymczasem nie pozostaje mi nic innego jak spotkać się z Tobą i odbiorcami podczas prezentacji spektaklu na scenie.
fot. Bartosz Kruk