Juliusz Strachota: Turysta polski w ZSRR. Korporacja Ha!art, Kraków 2018 – pisze Izabela Mikrut.
Przedziwne wrażenie wywołuje Juliusz Strachota swoim tomem szkiców „Turysta polski w ZSRR”, bo niby pisze lekko i z humorem, jakiego wielu felietonistów mogłoby mu zwyczajnie pozazdrościć – a jednak słowami wytwarza tylko pustkę. Nie sztuką jest lekkie pisanie o niczym, więc automatycznie entuzjazm dla pomysłów autora słabnie – Strachota sam do siebie zniechęca, bo jego bohater od początku wybiera postawę mitomana i lenia. Nawet jeśli ma do siebie dystans, nie zbuduje na nim pełnego porozumienia. Z czasem brak konkretów i autoironia zaczynają nużyć – to jeden chwyt powtarzany do znudzenia przez całą książkę, pozbawiony elementu niespodzianki nie tylko sam słabnie, ale jeszcze nakazuje zweryfikowanie pierwszego wrażenia na niekorzyść autora.
Punktem wyjścia są zmyślenia. Bohater opowiada o tym, jak to przywykł w dzieciństwie i młodości do upiększania własnego życiorysu i postawił na przechwałki niemające nic wspólnego z prawdą. Chodziło tu o globtroterskie wyczyny – miał ten mężczyzna – jeszcze jako chłopak – imponować znajomym licznymi podróżami, zwiedzaniem kolejnych krajów, o których mało co wiedział (czasami jedyną wskazówką dla niego był drobny symbol, na przykład rysunek wieży Eiffla na czapce, czasami – świadomość, że jakiś kraj po prostu istniał w pobliżu trasy innych zmyślonych podróży). Przy takim podejściu „światowy” bohater nie musiał w ogóle ruszać się z domu, żeby trafić w każde miejsce na świecie i być postrzegany jako ten, który nie boi się przygód. Opowieść o rozbuchanej wyobraźni zajmuje czytelników na długo, ale też maskuje pustkę. Strachota w pewnym momencie przechodzi do wzmianek o uzależnieniu od alkoholu i zachowuje się w narracji, jakby to był powód do dumy. Niespecjalnie przekona do tego odbiorców, nawet jeśli we własnych oczach ma się za nieustraszonego wojownika i zdobywcę (świata). Dochodzi w końcu do granicy, za którą zmyślenia nie stanowią już pseudointelektualnej podniety. Kiedy ten punkt osiąga, może tylko zacząć działać. Postanawia zatem wyruszyć do nieistniejącego Związku Radzieckiego i sprawdzić, co ten ma do zaoferowania polskiemu turyście. Trochę za późno decyduje się na taką wyprawę, kolejne w niej przystanki mogą znowu zacząć pokazywać nicość – ale to bohaterowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadza, będzie się cieszyć samą ideą nonsensownej eskapady, rzucać samemu sobie wyzwania z góry skazane na niepowodzenie. W połączeniu z pyszałkowatością mężczyzny stałe nadziewanie się na wielkie Nic na pewno nie wystarczy na całą książkę. I chociaż Juliusz Strachota narrację prowadzi dość sprawnie, trudno oprzeć się wrażeniu, że jedynym zachwyconym pomysłem na tę książkę jest sam autor – zachowuje się w opowieści jak podstarzały lowelas, który nie zdaje sobie sprawy, że dla postronnych jest jedynie pośmiewiskiem. Sprawność narracyjna to jedyne, co ma do zaoferowania, ale kiedy odkryje się, że to jedynie zabieg maskujący brak konkretów – książka cieszyć będzie coraz mniej.
„Turysta polski w ZSRR” jest specyficzną publikacją, albo da się autorowi zgodę na dość rozpaczliwe konfabulowanie i desperackie poszukiwanie anegdot tam, gdzie ich nie ma, albo odłoży się lekturę po pierwszych rozdziałach, bez nadziei na to, że autor będzie miał cokolwiek do zaoferowania. Nawet odnotowywane absurdy wydają się tu rozwodnione i pozbawione siły komicznej. Ciekawe, co by było, gdyby autor odrzucił początkową „autopromocyjną” część i bez przydługich wstępów przeszedł do realizowania nietypowego pomysłu.