Wywiady

Znaleźć w sobie ogień

Karolina Kowalska, to aktorka, na którą w tym sezonie spadł deszcz nagród. Nagroda Nardellego za debiut na scenach dramatycznych, Grand Prix na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu, Nagroda im. Jana Świderskiego w 30. Konkursie na Wystawienie Polskie Sztuki Współczesnej. To tylko niektóre z nich.
5 lipca na Scenie Kameralnej w Sopocie odbędzie się premiera Szklanej menażerii Tennessee Williamsa w reżyserii Stanisława Chludzińskiego z jej udziałem. O swoich rolach i podejściu do aktorstwa opowiedziała Annie Wakulik, dramaturżce Teatru Wybrzeże.

Anna Wakulik: Jak miewa się twoje Tamagotchi?

Karolina Kowalska: Tamagotchi z prób do Szklanej menażerii! Na szczęście już nie umiera. Pokażę ci je. O, teraz muszę na przykład posprzątać ubikację…

Daj znać, jak skończysz.

Już. Na początku z Tamagotchi było ciężko, dlatego że ja – Karolina, nie Laura, czyli postać, którą będę grała – nie jestem osobą, która lubi technikę. Tamagotchi, Simsy… To są dla mnie najtrudniejsze rzeczy w pracy ze Staszkiem Chludzińskim, naprawdę! Dostałam zadanie, żeby przez trzy miesiące pielęgnować za wszelką cenę moje zwierzątko, a wystarczy, że gram Awanturę w Chioggi, wychodzę na scenę na dwie godziny, wracam – a Tamagotchi nie żyje… Albo schodzę ze sceny w przerwie Pięknej Zośki, jestem po pogrzebie własnego dziecka, zaraz będę walczyć o swoje małżeństwo – a Tamagotchi pika, że jest głodne albo potrzebuje lekarstwa.

A poza Tamagotchi – co wyjątkowego jest dla ciebie w pracy nad Szklaną menażerią, Twoją następną premierą?

W tej pracy zupełnie nowe jest dla mnie wspólne doświadczenie pokoleniowe z reżyserem
i dramaturgiem. To się rzadko zdarza, bo mam dopiero dwadzieścia cztery lata, a Stasiu jest ode mnie o rok młodszy. Musiałam zaufać komuś, kto jest tak samo „mały” w tym teatralnym świecie, jak ja, żeby razem budować sceniczny świat i być pewną, że wie, do czego dąży. To wielka radość, kiedy ktoś ma z tobą wspólny kod kulturowy – wystarczy, że powiem jakiś żart i wiem, że Staszek i Bartek Cwaliński, nasz dramaturg, zrozumieją go w sekundę.

A jak pracowało Ci się w tym sezonie z Mariuszem Grzegorzkiem – człowiekiem dużo starszym, z innej generacji? Myślę, że w Dziewczynie, która podeptała chleb eksplorowaliście podobne światy, co w Szklanej menażerii – świat internetu, zapośredniczenia, mediów i przede wszystkim ludzi pogubionych w tym świecie.

Tak, moja Inger w Dziewczynie, która podeptała chleb ma coś wspólnego z Laurą. Ale to była zdecydowanie inna praca. Z Mariuszem Grzegorzkiem skupiliśmy się na stricte aktorskiej pracy formalnej, żeby pokazać pewien typ postaci, typ bohaterki. Inger mówi w określony sposób, z określoną wadą wymowy, z manierą, z pewną przaśnością wpisaną w ten typ właśnie. Potem napełnialiśmy ten typ psychologią. Musiałam sobie wyobrazić, że faktycznie jestem dwunastolatką, która jest w piekle. Praca nad Laurą jest pracą dużo bardziej psychologiczną, opartą na improwizacji, na samotnym byciu z postacią. Podoba mi się też to, że Bartek i Stasiek nie patrzą na Laurę tak, jak patrzyło na nią wiele pokoleń reżyserskich wcześniej. Oni odczytują Laurę na nowo. To nie jest osoba, na którą wszyscy od razu patrzą jak na kogoś, z kim nie można się połączyć, emocjonalnie związać, która jest niedostępną „kukłą”, dla której nie ma już ratunku, chyba że lobotomia… Laura była stygmatyzowaną bohaterką, postacią spisaną na straty.

Twoja Laura taka nie będzie?

Spójrz na nią jak na dziewczynę z dzisiaj. Może jest w epizodzie depresyjnym? Może ma fobię społeczną? Może jest w spektrum autyzmu – objawiającego się zupełnie inaczej u kobiet, niż u mężczyzn, ponieważ dla dziewczynek wzory zachowań są inne? Proces diagnozy przez to jest bardziej zawiły. Może stąd jej nadwrażliwość sensoryczna? Może moment, w jakim się znajduje to burnout – wypalenie autystyczne wynikające z przewlekłego stresu, które wyniknęło z maskowania jej neuroróżnorodnych cech? Nie wiem. Szukam. Moja Laura nie ma być wytworem na papierze, tylko żywym człowiekiem, który jest w trudnym momencie, ale to nie znaczy, że nie ma dla niej nadziei. W Laurze dzieje się życie, tylko trzeba dać jej czas, żeby się otworzyła. Zakiełkowała. Nie chcę jej wpisywać w ramy. Nie chcę jej zmienić, dopasować do ogółu. Pragnę odkryć nieodkryty potencjał tej dziewczyny. Chcę dać się jej prowadzić. Staram się jej zaufać. Zaufać postaci – to jest jednocześnie najtrudniejsze i najprostsze.

Jak to się robi? Jak zaufać Laurze, Zofii Paluchowej, Celinie Mickiewiczowej albo dwunastolatce w piekle – bo taki wachlarz ról stworzyłaś w ciągu zaledwie sezonu
w Teatrze Wybrzeże, tuż po szkole teatralnej?

Trzeba z tą postacią współodczuć. Utożsamić się z nią. Pooddychać sobie z nią tym światem, który wokół niej jest. Nagle okazuje się, że ta postać jest mi bliska. I że ją rozumiem, nawet jeśli jest dwunastolatką w piekle.

Grałaś już jedną! W swoim spektaklu dyplomowym, Mary Page Marlowe w Filmówce, w reżyserii Adama Orzechowskiego. Za tę rolę – i za dwie inne – dostałaś aż cztery nagrody na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi.

Moja odsłona postaci Mary Page Marlowe – bo tekst opowiada historię życia jednej kobiety, przyglądając się jej w różnych momentach czasu – rzeczywiście była dla mnie ważna.

Zaczynałaś od sceny tańca, który bohaterka bardzo chce pokazać matce, żeby zasłużyć na jej uwagę i miłość.

Niestety, ze złym skutkiem – dostanie za to w twarz.

Taniec był przez lata twoim, Karoliny, środkiem ekspresji.

Tak, tańczyłam od trzeciego roku życia. Na początku balet, potem była akrobatyka, a potem taniec współczesny. Znam świat treningów, trzymania się w ramach, w kilogramach, w musztrze… Ale nie byłam świetną tancerką, raczej tancerką z drugiego rzędu, która marzy o tym, żeby być aktorką. Byłam w świecie tancerek, sztucznych rzęs i akrobacji, na korytarzach trochę dziwadłem.

Dlaczego?

Jeździłam na konkursy recytatorskie, chodziłam w Rzeszowie do domu kultury na zajęcia teatralne, działałam w teatrze offowym, undergroundowym, nosiłam glany… A wiadomo – glany to dziwne buty klowna. Mało dziewięcioletnich tancerek uważa je za ładne.

A co do ról dziewczynek – mocno współodczuwam z dziećmi. Zawsze było mi do nich blisko
i myślę, że umiem odnaleźć ich tragizm. Jestem empatyczna wobec dzieci – nie wiem, z czego się to bierze, ale tak jest. Zawsze staram się w rolach dorosłych kobiet przytulić te dzieci, którymi były na początku życia i przez których doświadczenia są wewnętrznie podziurawione.

Zośka Paluchowa, rola, za którą w tym sezonie jesteś nieustannie wyróżniana, też taka była?

Zośka wychowywała się bez ojca, a jej dom był pełen męskich „przyjaciół” matki. Na pewno taki świat dzieciństwa miał na nią wpływ. Z kolei Celina Mickiewiczowa, którą gram
w spektaklu Koło Sprawy Bożej w reżyserii Radka Stępnia – w dzieciństwie dużo podróżowała, żyła z matką, która była wybitną pianistką, a córka żyła w jej cieniu. Co to znaczy dla tych bohaterek? Co to znaczy dla Herty z Placu Bohaterów, że jej rodziców praktycznie nie ma, że jest oddana na służbę do pana profesora, który staje się dla niej figurą ojca, dziadka, mężczyzny – jest dla niej wszystkim i go traci? Błądzę razem z postaciami po ich dzieciństwie
i czasem odnajduję coś ważnego, a czasem nie. Zresztą w samym aktorstwie jest coś dziecięcego…

Co?

Aktorstwo jest beztroskim, dziecięcym poszukiwaniem. Jest też podróżą w głąb: do tego, co ludzkie, człowiecze, co istotne. Jest filozofią na życie.

Nie boisz się tego powiedzieć. Nie boisz się mówić o swojej pracy jako o misji, odpowiedzialności, o „dawaniu świadectwa scenicznego”. Nie uciekasz w ironię czy kokieterię.

W teatrze ma się możliwość, żeby przywrócić głos tym, których już nie ma. Zofii Paluchowej, która została bestialsko zamordowana. Ale też, żeby wypowiedzieć się w ważnej sprawie, nie bieżącej, politycznej, tylko natury filozoficznej czy ludzkiej. Będąc aktorką, mam moc – moc mówienia w czyimś imieniu. Grając w spektaklu nigdy nie myślę, że to tylko spektakliczek, tylko dramacik. To dla mnie sprawa rangi wyższej. Za każdym razem, kiedy muszę współodczuwać z kobietami, które rozumiem albo właśnie początkowo kompletnie nie, zastanawiam się, co to spotkanie daje mi jako Karolinie, jakie mogę w tym odnaleźć drogowskazy na życie. Teatr jest dla mnie lekcją.

Marzyłam o zawodzie aktorki całe życie. Zawsze wiedziałam, że nie ma w nim drogi na skróty. Że jeżeli mnie nie boli, to widza nie boli. Że trzeba w sobie zanurkować głęboko – czy też wejść na szczyt samego siebie, żeby widz coś przeżył. Myślę też o sobie jako o widzce, o tym, czym jest dla mnie teatr, kiedy go nie tworzę, a odbieram.

I czym jest?

Schronem. Miejscem, w którym mogę sobie bezpiecznie popłakać, pośmiać się, poodczuwać, na moment przenieść się w świat, który jest dla mnie budowany tylko na chwilę i odciąć się od tego, co jest za drzwiami.

„Postać, która cierpi, potrzebuje silnego aktora”. Tak powiedział o tobie i twojej Zośce reżyser Pięknej Zośki, Marcin Wierzchowski. Czy dla ciebie cierpienie było najważniejsze w tej bohaterce?

Dla mnie Zośka jest przede wszystkim inspiracją. To kobieta, która w latach dwudziestych ubiegłego wieku była feministką. To kobieta, która chciała być murarką, która nie chciała mieć dzieci. Była niedopasowana. Chodziła z Dłubni do Krakowa kilkanaście kilometrów bez butów… Wyobraź sobie Zośkę na krakowskim rynku, bosą, mijającą kobiety w kapeluszach
w kawiarniach. Jest tu w przestrzeni, w której nie czuje się u siebie.

Tak jak w domu.

Tak jak w domu. Ani tu, ani tu nie ma swojego miejsca. Ale w tym swoim rozdarciu pokazuje swoją siłę, odwagę. Zawziętość. To takie żywe „nie dam się”. Nie patrzę na nią jak na kobietę, która jest bita przez swojego męża, tylko taką, która jest w stanie uciec z domu z dzieckiem na ręku.

Jest aktywna, działa.

Stwierdza, że nie zaciśnie zębów. Że zawalczy o siebie. Dla mnie Zośka nie jest o cierpieniu, tylko o sile i odwadze.

Wielu aktorów uważa, że praca z Marcinem Wierzchowskim jest wyjątkowa. Ty też?

Praca z Marcinem to praca z konkretną metodą. To nie jest człowiek, który przychodzi nieprzygotowany, który coś by chciał, ale mówi, że aktor ma mu coś pokazać, zaproponować
i on sobie z tego coś wybierze. Marcin ma swoje pudełko z narzędziami. Aktor czuje się przy nim bezpiecznie, bo wie, że świat sceniczny jest przez niego bardzo misternie pleciony. Przede wszystkim za pomocą improwizacji.

Na czym polega taka improwizacja?

Improwizacja to moje spotkanie z postacią. Ja, teraz – nurkuję w konkretny etap życia postaci. Kiedy tak pracuję, jest jakbym napełniała się jakąś magiczną miksturą, w której zaklęte jest życie tej właśnie osoby. Potem aktor ma poczucie luzu, bo wie, że nic nie musi nadgrywać czy udawać. Wierzchowski obdarza aktora zaufaniem: to w końcu ja wiem, jak z postacią się obchodzić, bo to ja byłam z nią przez ostatnie trzy miesiące. Z Marcinem aktor czuje się jak twórca.

Aktor jest chyba w teatrze Wierzchowskiego na pierwszym miejscu?

Nie światło, nie symbol, nie kostium ani scenografia, nie publicystyka, polityka, tylko człowiek.

Zgodzisz się z tym, że twojej Zośki nie byłoby bez Palucha wykreowanego przez Piotra Biedronia?

Oczywiście!

Jak to się stało, że tak świetnie ze sobą rezonujecie?

Bo się lubimy. Bo czuję się przy nim bezpiecznie. Wiem, że nigdy nie przekroczy żadnej granicy. Nie bałam się przy nim improwizować najtrudniejszych scen, nawet bicia czy wykorzystywania seksualnego. Wiedziałam, że po wszystkim przybijemy sobie piątkę, zapalimy iQosa i pójdziemy na jagodziankę.

Czyli zaufanie.

Ale też to, że Piotrek jest wybitnie zdolnym aktorem. Poza tym nie myśli o sobie na scenie, tylko daje świecić swojemu partnerowi. I nie boi się tego, że będzie w cieniu – dzięki czemu pewnie nigdy nie jest. Słucha, czuje, partneruje; nie próbuje zabrylować, chce przede wszystkim opowiedzieć historię, a nie pokazać swoje sztuczki aktorskie. Bardzo dużo się od niego nauczyłam podczas mojego pierwszego sezonu w teatrze. Patrzenie, jak szuka, proponuje, jak rozmawia z reżyserem – to było dla mnie niezwykle inspirujące.

Dedykujesz swoje role. Piękną Zośkę na przykład – babci.

Moje dedykacje są wielopunktowe. Zmieniam je co spektakl.

Po co?

Żeby znaleźć w sobie na nowo ogień do opowiedzenia historii mojej postaci. Scena jest odpowiedzialnością. Nie mogłabym za każdym razem, kiedy na nią wychodzę, pracować takimi samymi schematami. Byłabym wtedy scenicznie bezużyteczna. Poza tym przydarzają mi się historie mroczne…

Trzeba znaleźć w sobie siłę do wejścia w ten mrok.

I do zawalczenia o graną bohaterkę. Kiedy wychodzę na scenę z dedykacją „dla wszystkich upokorzonych kobiet” i spotykam się z widownią, kiedy czuję, że być może siedzi tam kobieta, która doznała upokorzenia – mam w sobie o wiele większą siłę do wejścia w ten kosmos. Czuję w tym misję.

Powiedziałaś o „podziurawieniach” bohaterek z dzieciństwa. Wydaje mi się, że wszystkie twoje postaci są w pewien sposób złamane, „podziurawione”. Jak szukasz tych „podziurawień”?

Cóż, moje doświadczenia życiowe są bardzo… miłe. Żyje mi się dobrze, jestem szczęśliwie zakochana, nie spotkała mnie żadna tragedia, mam wspaniały kontakt z rodzicami, moje ukochane babcie wciąż żyją! Nie jestem podziurawiona jako Karolina. Jako Karolina jestem bardzo poskładana i mam w sobie rodzaj… jasnej energii, tak bym to nazwała. Muszę więc pracować wyobrażeniem i empatią. W szkole teatralnej o wiele łatwiej operowałam wyobrażeniem niż wspomnieniem, bo tych trudnych wspomnień po prostu nie miałam.

Zofia Paluchowa czy Celina Mickiewiczowa to kobiety, które kiedyś żyły. To ułatwia czy utrudnia Twój proces tworzenia postaci?

Jeśli trzeba wejść w rolę kobiety, która kiedyś rzeczywiście żyła, aktorka obcuje z prawdziwą traumą. Z prawdziwymi łzami, z tym, że na przykład Celina Mickiewiczowa była wielokrotnie zdradzana przez Mickiewicza, że emigracja polska jej nie szanowała. Jako aktorka myślę o tym tak, że ta postać patrzy na mnie z góry, dlatego zależy mi na tym, żeby była we w miarę rzeczywisty sposób oddana, bo wchodzę w czyjąś duszę. Podczas tworzenia Celiny myślałam też o tym, jakie mity narosły wokół jej biografii – jak była portretowana przez znawców literatury, jak o niej przez lata myślano.

A jak myślano?

Jako o wariatce, której macierzyństwo padło na mózg. I która robiła największy możliwy obciach naszemu wieszczowi swoim ekscentrycznym zachowaniem. A nikt nie mówi o tym, że wieszcz mieszkał wtedy z Ksawerą Dejmek i poinformował o tym żonę – zresztą zapraszając Ksawerę do wspólnego mieszkania z rodziną… Istotna była dla mnie rozprawa z mitami narosłymi wokół tej kobiecej postaci. Bardzo mnie też interesuje, co to znaczy być żoną kogoś wielkiego? Żyć w jego cieniu? Być niemą bohaterką historii, której odebrano głos?

Mówimy o twoich dużych rolach, ale na przykład w spektaklu Jana Klaty Trojanki grasz Enyo – jedną z siedmiu bohaterek, połączonych w pewną grupę. Jesteś częścią większej całości, nie masz szansy na solo. Czy takie zadanie aktorskie też ci coś daje?

Trojanki są dla mnie ciekawe nie tylko dlatego, że gram w dużej grupie kobiet, ale też dlatego, że jest to moje pierwsze zastępstwo w życiu (za Agatę Bykowską). To zupełnie inna sprawa niż kiedy jest się w procesie prób i powstawania spektaklu od początku. Przy Trojankach w jedną próbę musiałam wejść w mechanizm, który już świetnie funkcjonuje, żeby go nie zepsuć, żeby trafić w dobry klawisz i nie zafałszować. Zrobić to tak, żeby przypadkiem widz nie zauważył, że na scenie jest jakiś nowy element, który zupełnie nie pasuje do całości. Musiałam wejść w ten świat, ale starać się nie zaznaczać za mocno, że w niego weszłam.

Jako aktorka czasem musisz się w pewien świat wpasować.

Zwłaszcza w taki, który kiedyś oglądałam z drugiej strony… Bo oglądałam Trojanki na drugim roku szkoły teatralnej na Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.

Podobało ci się?

Bardzo! Bardzo mnie ten spektakl poruszył i jestem szczęśliwa, że mogę w nim grać, ale też obserwować grę moich kolegów i koleżanki. Uczę się od nich, podglądam ich, to dla mnie świetna szkoła warsztatu. W ogóle bardzo jestem wdzięczna za wszystkie zastępstwa, na przykład w Awanturze w Chioggi – w spektaklu lekkim, śmiesznym, ale bardzo wymagającym fizycznie, opartym na rytmach, na kolejnej, innej konwencji.

Graliście go na Scenie Letniej w Pruszczu Gdańskim.

Dla wielkiej, otwartej widowni, bez mikroportów. I grałam go dla bardzo specjalnych widzów…

Mówisz o mieszkańcach Pruszcza?

Nie. Moja babcia pierwszy raz w życiu jechała Pendolino, siedem godzin z Rzeszowa do Gdańska, właśnie na Awanturę… – razem z prawie wszystkimi kobietami z mojej rodziny! Mówiła mi, że chce przytulić Grzegorza Gzyla, bo jest jego fanką. Musiałam jej to załatwić.

Cieszysz się, że odpoczęłaś od mroków i ciężarów Zośki, Celiny, Herty i Inger?

Tak! I bardzo chciałam dać publiczności trochę radości i przyjemności.

Rodzina jest dla ciebie ważna?

Oczywiście! Bardzo zależy mi na tym, żeby mieć bazę w postaci domu. Żeby mieć dom, rodzinę, mieć kiedyś dzieci, mieć schron, w którym się utulę, odeśpię. Był taki wiersz Szymborskiej, że chcę wrócić do domu, umyć włosy i wypić herbatę…

“Zaraz nastawię czajnik na herbatę. Umyje głowę, a potem, co potem, spróbuję wyspać się
z tego wszystkiego”.

To tak mi się kojarzy z moim zawodem! Wracasz do domu po premierze, masz obdarte kolana, jesteś zmęczona – intelektualnie, emocjonalnie, fizycznie. To takie ważne, żeby po czymś takim po prostu otulić się czymś dobrym, przytulić się do kogoś.

Dorota Kolak mówi, że po spektaklu zdejmuje koronę i idzie do domu gotować pomidorową. To zapewnia jej balans.

Dopiero wchodzę w ten zawód, ale widzę, że ma on cienie i blaski. Że bywa niesprawiedliwy. Że musisz ciągle udowadniać światu, że jesteś wystarczająca, dostatecznie wrażliwa, że to nie jest przypadek – że jestem na tej scenie, że jestem aktorką.

A czy deszcz nagród, który spadł na Ciebie od początku kariery: od czterech nagród na Festiwalu Szkół Teatralnych w 2021 roku, przez Nagrodę Nardellego w 2022 za debiut na scenach dramatycznych, przez Nagrodę Pomorskiej Nadziei Artystycznej, po ostatnie Grand Prix na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu czy Nagrodę im. Jana Świderskiego – nie upewnił cię w przekonaniu, że jesteś wystarczająca?

Oczywiście cieszę się, że ktoś o mnie dobrze pomyślał, ale za każdym razem, jak dostaję nagrodę, stresuję się jeszcze bardziej.

Dlaczego?

Czuję, że poczucie odpowiedzialności wzrasta. Że wzmagają się oczekiwania widzów, publiczności, krytyków. Że nie wiem, czy ktoś się nie pomylił, że może to przypadek, że ja to sobie ot tak po prostu zagrałam, a tu nagle wyróżnienie… Świadkami moich załamań są moje koleżanki z garderoby, które widzą, jak wracam po spektaklu i płaczę, że mi nie wyszło, że byłam pusta, fałszywa, że zmarnowałam szansę, zawiodłam widzów, a oni zapłacili za bilety! Myślę, że muszę nad tym popracować – żeby nie brać każdego spektaklu za coś najważniejszego w moim życiu. Wytłumaczyć sobie jakoś, że dzisiaj nie poszło, ale jutro pójdzie.

Ale przede wszystkim – nie chcę dopuścić do siebie myśli, że przecież mam to na papierze, na dyplomach: jestem dobrą aktorką, więc jakoś to pójdzie, jakoś zrobię tę rolę i tym razem. Pokora w moim zawodzie to jest najważniejsza rzecz, a pycha to gwóźdź do trumny.

Odbierając nagrodę Marszałka Województwa Pomorskiego powiedziałaś, że Teatr Wybrzeże to był dla Ciebie teatr marzeń. Dlaczego?

Dlatego że wiedziałam, że repertuar jest tu różnorodny. Że grana jest i klasyka, i spektakle nowoczesne, performatywne, poszukujące, i komedia, i farsa, i dramat współczesny. Wiedziałam, że to miejsce w sobie to wszystko ma. Że pracują tutaj reżyserzy, z którymi marzy mi się pracować. I że jest zespół. Że składa się z wybitnych aktorów, wyjątkowych, ale przede wszystkim, że jest niesamowicie zgrany. Że wszyscy się tutaj lubią, że są jak jedna wielka rodzina – o tym słyszałam od zawsze w kuluarach. Ważne też, że bardzo dużo się tu gra.

Ile spektakli zagrasz w nadchodzącym miesiącu?

Kilkanaście… czekaj… kilkadziesiąt!? Teraz się nie doliczę. Dla mnie jako dla dziewczyny ledwo po szkole teatralnej – to skarb! Nie wiem, gdzie indziej mogłabym tak się rozegrać. Pamiętam, jak w szkole nasza pani profesor od wymowy mówiła nam, że „kiedyś to się grało! Nawet dwa razy dziennie!”.

Możesz na takie zdanie zareagować tylko śmiechem.

W Wybrzeżu grasz dwa razy dziennie, masz jeszcze próbę wznowieniową, pracujesz nad kolejną rolą, w międzyczasie coś przekąsisz w Barze Turystycznym… To dla mnie niesamowite przedłużenie szkoły pod względem szlifowania warsztatu, ale też nauka, jak rozdysponować swoją energię: w ciągu dnia, kiedy muszę przeskakiwać z tytułu w tytuł. Muszę nauczyć się nie pozostawiać na sobie resztek energii z poprzedniego spektaklu i wejść w nową atmosferę, w nowe opowiadanie. Ono nie może mieć w sobie pokłosia tego, co było wcześniej – na przykład tragicznego finału, kiedy muszę zagrać coś śmiesznego.

A czy dla dziewczyny z Rzeszowa Trójmiasto to ciekawe miejsce do życia?

Przyjechałam tu kiedyś na Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni, dokładnie – na spotkanie
z Barbarą Krafftówną, bo bardzo lubię starsze aktorki. Nawet udało mi się z nią porozmawiać! Potem szłam gdańskimi uliczkami, tu ulica, tu kamienica….

Rozmarzyłaś się.

Miałam wrażenie, że każdy balkon mówił mi, że jest mój. Że wszystkie balkony razem
z pelargoniami szepczą do mnie „zamieszkaj tu, zamieszkaj tu”. I było coś jeszcze.

Powiesz?

Tylko że to bardzo nie-eko.

Myślę, że czytelnicy ci wybaczą.

Napisałam na kartce list z marzeniem o zamieszkaniu w Gdańsku, złożyłam ją i wrzuciłam do morza. Bez butelki, oczywiście! Chociaż papieru też się nie powinno wrzucać do morza… Ale: nie jem mięsa, segreguję śmieci, wrzuciłam jedną kartkę do morza i mi się spełniło! Nie żałuję!

Bycie nie-eko czasem się opłaca.

Jestem bardzo szczęśliwa, że wtedy nie byłam.

Dziękuję za rozmowę.

fot. mat. Teatru Wybrzeże

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,