Recenzje

Znowu nie ma dziewczyn

O spektaklu „TanzGala” w reżyserii Roberta Traczyka w ramach przeglądu „Teatr na faktach” we Wrocławiu pisze Jarosław Klebaniuk.

Czworgu aktorów praktycznie z niczego udało się stworzyć porywające widowisko. Historie, a właściwie bardziej anegdotki i minirelacje opowiadane z offu były raczej banalne, więc tym, co zrobiło spektakl okazały się kostiumy, fryzury, a przede wszystkim taniec, do dosyć podobnej muzyki, jednak w wielu aranżacjach.

Wejście aktorek na scenę i nierówna walka z płaszczem o wielkim futrzanym kołnierzu nie zapowiadała teatralnej wygranej. Wieszak z damskimi (choć wspomniany płaszcz ostatecznie został założony przez jednego z aktorów) ubiorami, ich przymierzanie i komentowanie, sugerowały, że wygląd pełni ważną rolę dla tancerzy. Stylizacja aktorów, ich stroje i koafiury, przywoływały te z  amerykańskich filmów z lat 1940. Faktycznie, w którymś momencie dowiedzieliśmy się, że Lindy Hop powstał na potrzeby Hollywood, dzisiaj zaś taki styl jest mocno retro, lub, według nowocześniejszej nomenklatury, vintage. Czy to się może podobać? Kwestia gustu. W połączeniu z tańcem taka zewnętrzność zyskała jednak nieskończenie większe szanse, aby wzbudzić zachwyt.

Bar z piwem w butelkach stylizowanych na te z dawnych lat współtworzył atmosferę potańcówek z tamtych czasów. Dziś w takich szkłach rozlewają słodowy trunek lokalne browary, a wiele z tych produkcji ma „kraftowy” charakter, są więc czymś bardziej wysublimowanym, niż efekty masowej produkcji międzynarodowych koncernów. Zapewne też Lindy Hop tańczony na scenie zaliczyć by można do niszowych i przeznaczonych dla koneserów, a więc uznać za rzemieślnicze cudeńko wyróżniające się na tle dyskotekowych i dancingowych „koncerniaków”.

Nie wiem jednak, na ile powyższy sąd okaże prawdziwy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nie tylko istnieje międzynarodowe środowisko uprawiające ten rodzaj tańca, lecz jego nauka ma też aspekt komercyjny. Jeden z dialogów w trakcie „TanzGali” dotyczył wynagrodzeń trenerów, a suma przekraczająca w przeliczeniu na złotówki tysiąc złotych za godzinę wydaje się bardzo wysoka, według wszelkich standardów – artystycznych, naukowych, coachingowych czy jakichkolwiek innych. Z drugiej strony padło też twierdzenie, że „taniec zrównuje biednych i bogatych”. Zapewne jest ono prawdziwe, lecz – wobec kosztów nauki Lindy Hop na najwyższym poziomie – wydaje się poddawać pewnym ograniczeniom.

W jednej ze scen widać było pasję, z którą wiązać się może taniec. „Ty musisz skosztować tej podłogi… Jest jak znakomity trunek”, zachęcała bohaterka. Ta zmysłowa, zapewne też oszałamiająca strona poruszania się po parkiecie bez watpienia jest dobrze znana osobom ze środowiska.  Lindy Hop ma opinię „tańca społecznego”, a więc związanego z przynależnością do pewnej społeczności, komunikowaniem się, podzielaniem stylu życia, jednak zapewne i na bardziej podstawowym, wrażeniowym poziomie stanowi dla swoich zwolenników coś atrakcyjnego.

Spektakl miał walory edukacyjne. Osobiście dowiedziałem się dzięki niemu – choć może wstyd się przyznać – że taki taniec istnieje, jest tańczony i ma swoje szkoły (także we Wrocławiu) oraz między innymi, że  para tańcząca składa się z „lidera” i „folołerki”. Aktorzy zaprosili widzów na scenę na lekcję Lindy Hop. Wielu z nich skorzystało, a niektórzy wydawali się tańczyć w tym stylu już nie po raz pierwszy. Mnie pokaz zachęcił po powrocie do domu do znalezienia w Internecie filmików z rejestracją tanecznych popisów. Zapewne nie byłem jedyną osobą na widowni, która została oświecona i zmotywowana do sięgnięcia po więcej.

Była w „TanzGali” uderzająca scena, w której po zmianie partnerów dwie kobiety tańczyły ze sobą, a mężczyźni przerwali taniec i sięgnęli po piwo. Pewnie od czasów II wojny niewiele się pod tym względem zmieniło, ale wtedy taniec dwóch heteroseksualnych mężczyzn był czymś nadmiernie krępującym. Dzisiaj, jak podkreślili bohaterowie (słowami zapewne zarejestrowanymi z wypowiedzi innych osób) faceci tańczący ze sobą uznani zostaliby za gejów. Zmiany kulturowe wydają się wolniejsze niż zmiany mód w zakresie wizerunku czy tańców, które są na topie.

W spektaklu, jak wspomniałem, użyto scenografii, kostiumów i charakteryzacji odpowiedniej do epoki, w której królował eksponowany taniec, poprzednik rock’n’rolla. Realizatorom udało się stworzyć nastrój,wzbudzić zainteresowanie, a chwilami nawet entuzjazm widzów. Ze środków reżyserskich warte podkreślenia było zamieranie w trakcie wykonywanego ruchu trojga z czwórki aktorów, gdy opowiadane były historyjki z offu. Urozmaicało to spektakl, który z czasem jednak i tak przekształcił się w feerię tanecznych popisów.

Zaletą obserwowania aktorów z małej widowni Teatru Laboratorium w Przejściu Żelaźniczym na wrocławskim Rynku była możliwość przyjrzenia się każdemu z nich i stwierdzeniu, jak bardzo różniła się ich ekspresja – i ta związana z choreografią, i ta mimiczna – nawet wtedy, gdy wykonywali te same figury w scenie zbiorowej. Promieniująca radością smukła tancerka (Kamila Lipowiecka?) rzeczywiście mogła zrobić wrażenie.

Rzadko zdarza mi się uśmiechać przez cały spektakl. Nawet Ad Spectatores nie zawsze potrafią wywołać taki efekt. Na „TanzGali” jednak bawiłem się znakomicie. Sądzę, że przyjęta formuła, eksponująca ruch i ekspresję, a w słowa bogata tylko o tyle, aby spełnić wymogi teatru dokumentalnego, znakomicie się sprawdziła. Szkoda, że Ela nie mogła być tego wieczoru na widowni, obok mnie, jak zwykle.


Fot. Robert Traczyk


Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Komentarze
Udostepnij
Tags: , ,