O spektaklu „żONa” Jade-Rose Parker w reżyserii Adama Sajnuka w Małej Warszawie – TitoProductions / Spektaklove pisze Szymon Białobrzeski.
Widząc na afiszu tytuł przedstawienia, spodziewałem się kolejnej polskiej komedii opartej na stereotypowo odegranych rolach płciowych – kobieta i mężczyzna wszak muszą się ze sobą ścierać na tym smutnym łez padole. Tego typu perspektywę lubią chyba ludzie po czterdziestce, bo przecież trzeba jakoś wyśmiać ciężkie lata wspólnego pożycia małżeńskiego. Z reguły bierze się jakiś temat, sprowadza go do krótkiego „hehe seks” i bezprecedensowo zamyka w szafce na czas bliżej nieokreślony. Wycieczka do Małej Warszawy pokazała, że wcale nie musi tak być, że jest jeszcze w Polsce miejsce na nieszablonowy humor i świeżość w tematyce okołomałżeńskiej.
Jakość wypływa już z historii opowiedzianej przez Jade-Rose Parker, zresztą bardzo zgrabnie wyreżyserowanej przez Adama Sajnuka. Wszystko zaczyna się w domu François i Carli, w którym mąż prezentuje monolog dotyczący jego rokującej kariery politycznej. W pewnym momencie zostaje zbity z tropu – żona informuje go o tym, że jest chora na raka. Chwilę później na światło dzienne wychodzi informacja, że jest to rak prostaty. W przypadku kobiety? Owszem, François musi zmierzyć się z informacją, że żona od trzydziestu lat ukrywała przed nim informację o korekcie płci dokonanej w latach młodości. Sama Carla musi zaś skonfrontować się z nową twarzą męża, który z łatwością przekreśla ich cały staż małżeński, sprowadzając dyskurs do krótkiego: „Moja żona nie żyje. Wymyśliłem ją sobie”.
Trzeba docenić autorkę, której historia idealnie balansuje między humorem a realnym dramatem. Oczywiście gagi nie przypadną do gustu każdemu, ze względu na silnie transfobiczne zabarwienie. François ze względu na to, jak prywatny charakter ma dyskusja, w której uczestniczy, nie boi się wypowiadać słów jawnie uwłaczających jego żonie. Mimo to bywały momenty, że nie mogłem się powstrzymać i wybuchałem śmiechem wraz z innymi widzami. Czułem się jakbym uczestniczył w występie takich sław jak Ricky Gervais czy Dave Chapelle. Widać jednak, że Sajnuk zrozumiał specyficzną konwencję francuskiej dramatopisarki, ponieważ nie ograniczył się tylko do kontrowersyjnych żartów, by zaspokoić głodną humorystycznych wrażeń gawiedź. Wprowadził cięty język, by dzięki temu wyrazić szczytne idee o akceptacji i miłości przezwyciężającej (a może nie) wszystkie trudności. Nie bez kozery na samym początku opowieści lewicowy polityk zaczyna swoją wypowiedź od nazwania konkurencji „pedałami”. Czy to przystoi? Takie słowa w sztuce o zabarwieniu lewicowym? Otóż tak, tak jak przystoi wiarygodny character-building.
Często przy chęci głoszenia równościowych idei bardzo łatwo popaść w autocenzurę, tworząc tym samym wyidealizowane uniwersum. Tutaj bohaterowie są różni, często rozdarci, sprzeczni, dwoiści. Reżyser sprawnie uchwycił, jak poglądy człowieka zależne są od sytuacji. Każdy z bohaterów oczekuje akceptacji i zrozumienia, ale sam ma problemy z okazaniem odrobiny empatii najbliższym. Stąd też i nasza konsternacja – śmiać się czy płakać? Nikt nie wie, więc każdy się śmieje, chociażby z tego wewnętrznego rozdarcia. Efekt na pewno nie zostałby osiągnięty gdyby nie wybitna rola Piotra Polka, którego postać niezależnie od głoszonych tez, zostaje do samego końca najbardziej magnetyczną. Bije od niego cudowna charyzma. Dorównać kroku Polkowi ma możliwość wyłącznie Renata Dancewicz, która wspaniale bawi się kobiecymi konwenansami, próbując na nowo uwieść małżonka. Justyna Fabisiak również bardzo dobrze radzi sobie na scenie, choć jeszcze daleko jej do doświadczenia aktorów wspomnianych wcześniej. Największy problem mam jednak z Cezarym Łukaszewiczem, który – mam wrażenie – nie radzi sobie z interpretacją swojej postaci i często wypada dość karykaturalnie. Chociaż warto dodać, że – niestety – kreuje on postać zdecydowanie najgorzej napisaną, często sprowadzoną do płytkich oneline’erów, co po części usprawiedliwia przeciętny występ aktora.
Można śmiało powiedzieć, że „żONa” sprawdza się na każdej płaszczyźnie teatralnej, co nie znaczy, że nie mogłaby się sprawdzać lepiej. Jak już wspomniałem, Sajnuk idealnie wyczuł francuski sznyt i zaimplikował go na polską scenę, za co należą mu się szczere słowa uznania. Szkoda jednak, że nie udało się do spektaklu przemycić polskiej perspektywy, wrażliwości, kolorytu. Jest to zadanie bardzo trudne, aczkolwiek wykonalne, co pokazali kilka lat temu twórcy filmu Nieznajomi, przenosząc historię słynnego Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie na polskie warunki. Tadeusz Śliwa i Katarzyna Sarnowska zaprezentowali lekkość oryginału, ale wzbogacili go o wątki społeczne ściśle związane z lokalną społecznością czy słownictwo charakterystyczne dla kraju znad Wisły. Tłumaczka, jak i reżyser omawianego przedstawienia, poszli jednak na pewne skróty, ale nie umniejsza to specjalnie wartości tego, co oglądamy na scenie Małej Warszawy.
„żONę” należy uznać za zaskakująco dobrą i prowokującą rozrywkę, która oprócz salw śmiechu, potrafi wprowadzić również w zadumę czy wręcz w zakłopotanie. Mimo chwilami niewykorzystanego potencjału, bardzo doceniam tę udaną próbę wprowadzenia na polską scenę komediową tak dużych pokładów świeżości. Chapeau bas!
fot. Bartosz Sobkowiak