„Sons of Sissy” Simona Mayera Festiwalu Ciało/Umysł 2018 – pisze Edyta Werpachowska
Zaczęli niewinnie. Czterech czarujących i nieco nieśmiałych mężczyzn w kameralnej aurze na brzegu sceny przystąpiło do grania tradycyjnych austriackich utworów. Po chwili zaczęli jodłować, co jeszcze bardziej rozluźniło i tak sielską już atmosferę. Przy wykonywaniu drugiego utworu idealne do tej pory dźwięki zaczęły się stopniowo psuć: najpierw pojedyncze nuty, potem cała kompozycja zmieniła się w niewygodny i niedający się słuchać jazgot. To był początek właściwego przedstawienia.
Simon Mayer wraz z trzema członkami zespołu zaprezentował na warszawskim festiwalu Ciało/Umysł widowisko „Sons of Sissy”. Kwartet performerów pochodzi z Wiednia, a spektakl powstał w ramach aktywności stowarzyszenia „Kopf hoch” („Głowa do góry”). Hasło ma być symbolem wsparcia, pozwalającego na mniej burzliwe przeżycie trudnych momentów w życiu. W spektaklu „Sons of Sissy” artyści zwracają uwagę na dynamicznie zmieniające się wzorce ról płciowych, a w szczególności na wyzwanie określania tego, czym obecnie jest męskość. Wykorzystują w tym celu ludową kulturę austriacką, która prezentuje jednolity i hermetyczny zarazem wzorzec męskości. Poprzez elementy folkloru dekonstruują tradycyjne role płciowe. Już sama zmiana perspektywy, jaką daje dodanie komicznych momentów do przedstawienia, otwiera oczy. Postulat zmiany jest o tyle mocniejszy, że performerzy opowiadają jednocześnie o ogromnym cierpieniu, jakie przynosi niedopasowanie do odgórnie nakreślonych i zakurzonych już nieco ról i wymagań.
Sam tytuł „Sons of Sissy” jest dwuznaczny. Z jednej strony Sissi to pieszczotliwy pseudonim Elżbiety Bawarskiej, cesarzowej Austrii i królowej Węgier, żony cesarza Franciszka Józefa I, a więc historyczny symbol austriackiej tradycji i imperialnych zakusów cesarstwa. Z drugiej strony, „sissy” to też potoczne określenie siostry, a jednocześnie pogardliwy zwrot opisujący niemęskiego chłopaka czy maminsynka. Simon Mayer wraz z zespołem odczarowują właśnie „niemęskich chłopaków”, dokonują reinterpretacji archetypu męskości, poddają w wątpliwość zasadność szufladkowania. Wszystko to jednak odbywa się z pewnym rodzajem szacunku wobec tradycji ziemi, z której wyrośli. Na scenie zmieniają „uświęcone” rytuały – choreografia przedstawienia w dużym stopniu opiera się na elementach austriackich, folkowych tańców. Dekonstrukcja owych rytuałów odbywa się na kilku płaszczyznach: po pierwsze – artyści mieszają tradycyjnie określone role płciowe, odgrywając zarówno role typowo męskie, jak i kobiece. Po drugie – większość przedstawienia grają, jak sami określili, „w najbardziej naturalnym i uniwersalnym kostiumie każdego człowieka” – nago. Zabieg ten z jednej strony zwraca uwagę na kwestię płci, a co za tym idzie zakodowane w (nie tylko) austriackiej tradycji archetypy męskości i kobiecości, z drugiej strony wprowadza element komiczny, który pozwala z dystansem spojrzeć na problem. Aktorzy, odrzucając tradycyjne kostiumy, odrzucają także tradycyjnie określone role płciowe. Schodzą do „szarej strefy”, w której nie trzeba rozpatrywać kontekstu płci czy seksualnej orientacji.
Widowisko przypomina rytuał. Klimat jest iście kantorowski – w kółko powtarzane elementy (w tym wypadku folkowych tańców), odrealniona przestrzeń, przechadzająca się co jakiś czas postać z dymiącym kadzidłem. Zawieszony pod sufitem sznur z przyczepionymi doń metalowymi naczyniami imituje kościelną dzwonnicę. Zdekonstruowane części składowe ludowych tańców wydają się być mantrą czy pewnego rodzaju transem, w który wchodzą bohaterowie. Tańczą wtedy do upadłego – zapominają o tym, co powinni i jak powinni się zachowywać.
Szczególnie przejmująca jest końcówka przedstawienia. Performerzy mierzą się w niej z problemem niedopasowania do narzuconych ról, bólu, jaki sprawia „nieprzystawanie” do zasad otaczającego świata. Delikatne i wzruszające zakończenie daje piękną odpowiedź na „rozjazd” oczekiwań i rzeczywistości – tą odpowiedzią jest siła, jaką daje wspólnota. W finałowej scenie „Sons of Sissy” wszyscy aktorzy, stojąc w kole, spinają klamrą całość przedstawienia – jodłują, zupełnie tak, jak na początku. Jodłowanie to nabiera jednak innego wymiaru – po tym, co zobaczyliśmy, nie jest już niewinnym śpiewem, a manifestem elastyczności ról płciowych, hymnem genderowej różnorodności.