Recenzje

Zrób to, co robisz najlepiej

O „Medei” w reżyserii Tomasza Szczepanka we Wrocławskim Teatrze Pantomimy  pisze Jarosław Klebaniuk.

Reżyserski debiut Tomasza Szczepanka należy uznać za udany. Złamanie konwencji wpisanej niejako w tragiczny mit, kilka oryginalnych pomysłów w obrazowaniu narracji, a nade wszystko wprowadzenie elementów humoru i groteski – wszystko to pozwoliło na nowo spojrzeć na jedną z najbardziej znanych opowieści o miłości, nielojalności i zemście.

Jadąc z Elą na Świebodzki, do tego magicznego miejsca, jakich w teatralnej Polsce jest bardzo niewiele, nastawialiśmy się na rozdzierającą rozpacz zdradzonej żony, jej zrozumiałą zemstę i – dosyć niewinnie w tym przypadku – zabijane dzieci. Gdy szatniarka wyjaśniła nam, że kwiaty w obfitości gotowe do wręczenia na brawach w dzień po premierze po części przeznaczone są dla nowych dzieci, zrozumieliśmy, że realizm przedstawienia wymaga ofiar. Premierowe dzieci uległy potędze mitu i musiały zostać zastąpione, kombinowaliśmy. Nastawiliśmy się tedy na wierne i bezkompromisowe podążanie za oryginałem Eurypidesa, bez oszczędzania starców i zstępnych. Sceniczna rzeczywistość okazała się zgoła inna.

Ubranie rodziny z Jazonem jako poniekąd głową w ubrania pozszywane z różnych elementów, głównie syntetycznych materiałów, sznurków i kabelków, włożenie im w ręce potężnych toreb przypominające te pełne towarów na niegdysiejszym stadionowym bazarze, wreszcie przedstawienie ich i komentowanie ich poczynań przez ironicznie brzmiący głos narratora – wszystko to zapowiadało nieco współcześniejszą wersję dochodzenia do zbrodni. Gdy z toreb wydobyte zostały dzieci i wspólne rodzinne pląsy ujawniły szczęśliwą rodzinę, wiedzieliśmy już, że  raczej będzie tylko gorzej. Dostarczenie złotego runa stryjowi Peliasowi nie wywołało jego entuzjazmu. Reakcja mordercy ojca Jazona była niejednoznaczna i zmienna. Trudno przy tym orzec, na ile przyczyniła się do jego zguby. Taniec Medei, który początkowo wyglądał na przymilny i namiętny okazał się początkiem końca króla Jolkos.

Najdłuższa scena w przedstawieniu, choć ekspresyjna i piękna, wydawała się rozbijać narrację i być jednym z tych magicznych, lecz czysto artystowskich popisów, w którym pięć gibkich i sprawnych aktorek tańczy w rytm głośnej i dynamicznej muzyki. Dopiero później okazało się, że wciągnięcie do wspólnego tańca było ze strony Medei rodzajem perswazji czy też, jak wolała to określić Ela, rzuceniem uroku na córki Peliasa. Skończyło się spektakularnie. Po skąpaniu sceny w czerwieni, a później w błękicie, cztery kobiety ruszyły ku ojcu. Widzieliśmy już niejedną jatkę w teatrze. Najbardziej znamienną była chyba ta z „Ofelii” w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdy scena spływała krwią, a umierająca musiałaby być chyba przepompownią raczej niż źródłem szkarłatnej cieczy, aby dostarczyć jej aż tyle.

Na Scenie na Świebodzkim obyło się bez sanguinarnego potopu. Zabójczynie eksponowały jelita ofiary niczym jakiegoś skorupiaka, serce w ich rękach przypominało bulwę z kłączami, a wątroba – oskórowane zwierzątko, trochę jak z gazetki dyskontu oferującej tuszkę bez podrobów. Wywnętrzenie na tronie z triumfalną prezentacją z przodu sceny nie było końcem tego groteskowego zamachu stanu. Pelias, epatując czarnym humorem, okazał się, pomimo znacznej skali opróżnienia z trzewi, wciąż krewki i groźny. Niczym na filmach, na których ten zły niby został już zabity, ale jeszcze się podrywa i wymaga poprawki, także i tutaj ogołocony z narządów król nie dawał za wygraną. Chodził za Medeą, mocował się z nią, tańczył, ale jednak jako ten bardziej niezdarny utracił w końcu tę ostatnią czerwoną wstążkę, jak się okazało później, wstęgę do sportowego tańca, która go trzymała przy ograniczonym życiu.

Nie wszystko jednak było tak zabawne. W wymownej scenie mąż dosłownie odszedł wraz z dziećmi od żony. Ten charakterystyczny marsz bez posuwania się do przodu, a z czasem wręcz służący cofaniu się tutaj został maksymalnie wykorzystany. Sporo jednak czasu zajęło Medei, aby zrozumieć, że została porzucona i zdradzona. Gdy to się jednak stało, wpadła w rozpacz, a potem w furię. Bezy jako rekwizyt wywoływały pokusę i słodycz, rozgoryczenie i złość, próbę pojednania i fałszywy gest pogodzenia się ze zdradą. Gdy do ozdobnej „przyłbicy”, czy też jak tę złotą ozdobę Glauke można nazwać, dodany został „naczelnik” (nazwijmy tak wersję naszyjnika wieszaną na czole), czary zadziałały i rachunki zostały wyrównane. Zgon w paroksyzmach świądu musiał być nieprzyjemny. Z zewnątrz wyglądał też na mało godny i niemal równie groteskowy jak wcześniejsza „podrobowa” śmierć władcy.

W końcowej części przedstawienia, zapewne aby nieco rozjaśnić ten ponury bieg wypadków, powrócił na swoich akustycznych wysokościach Narrator. A jak się, zakończyło? Niełatwo się domyśleć. Zmartwiło nas tylko na brawach, że jednemu chłopczykowi zawieszono ogromny złoty medal, a drugiemu nie. A przecież obydwa kilkulatki stanęły na rękach, ujeździły drewniane koniki, dzielnie i po wielokroć posuwały akcję do przodu, dobrze wytrzymując presję ekspozycji społecznej. Osoba, która ten medal zawiesiła nie pomyślała, że było to bardzo nie w porządku wobec drugiego małego aktora.

W przedstawieniu wyróżnić można – oprócz wspomnianych oryginalnych rozwiązań dramaturgicznych – co najmniej dwie rzeczy. Ascetyczna, czarno-pudełkowa scenografia w połączeniu z dymem w tyle sceny i kolorowym – od czasu do czasu – światłem, sprawdziła się znakomicie, pozostawiając dużo przestrzeni aktorom. Ci zaś – i to jest ta druga godna podkreślenia zaleta „Medei” – zagrali sprawnie i przekonująco.

Przeniesienie akcentu z emocjonalnej, a zapewne i moralnej rozterki kobiety, w której zdradzona żona zmagała się z kochającą matką, na usuwanie z tronu niesympatycznego króla, uczyniło z „Medei” inny spektakl. Jak stwierdziła Ela, wyrwało tej historii pazur. Sądziliśmy, że będzie o miłości i ekstremalnej, egoistycznej zemście, a było o czym innym. Jednak niekoniecznie należy to uznać za miazmat adaptacji poczynionej przez Szczepanka. Zapewne jego zamysłem było raczej pokazanie czarownicy w akcji, niż kobiety, która nie oparła się użyciu czarów do odpłaty za zranienie. „Zrób to, co robisz najlepiej – pomóż Jazonowi”, wezwał ją w którymś momencie Narrator. No i pomogła, nawet jeśli sam biorca pomocy oceniłby to inaczej.


Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,