Recenzje

Zrobili w jajo

O spektaklu „Przygody lisiczki chytruski” Leoša Janáčka w reż. Jiří Heřmana z Opery im. L. Janáčka Teatru Narodowego w Brnie na Bydgoskim Festiwalu Operowym pisze Tomasz Flasiński.

Oj, przesadzili tym razem PR-owcy bydgoskiej opery. Chcąc zachęcić młodego widza do obejrzenia „Przygód lisiczki chytruski” Leoša Janáčka, rozreklamowali je jako dzieło dla dzieci (z zaznaczeniem: od lat 6), które mogą przy okazji obejrzeć bez przykrości i dorośli. Postawili sprawę całkiem na głowie, bo to jako żywo nie jest opera dziecięca. Podobnie jak „Podróże Guliwera” to poważny utwór dla dojrzałego widza z przejmującymi refleksjami o naturze życia i świata, tyle że napisany tak, iż od lat garną się do niego również dzieci. Niekoniecznie wyłapią ironię sytuacji, w której uwolniona z niewoli Lisiczka podburza w feministycznym na poły duchu kury przeciwko kogutowi tylko po to, by odwrócić ich uwagę i zeżreć, umkną im zapewne delikatne społeczno-polityczne aluzje (Kury do Lisiczki: „Cierrrp! Zacznij pracować i znosić jaja, to ci pomożemy!”), nie pojmą być może zmęczenia Leśniczego wiekiem i samotnością ani pytania, czy świat zwierząt ma tu być ekwiwalentem świata ludzi i jak się ma Lisiczka do Terynki, ukochanej Leśniczego, o której przychylność konkurują także inni bohaterowie. Przemówią do nich jednak z pewnością (acz niekoniecznie już w wieku lat 6) główne punkty fabuły: tęsknota Lisiczki za wolnością, próba znalezienia własnego miejsca w ledwo pamiętanym z dzieciństwa lesie, jej śmierć z rąk kłusownika i wreszcie finał – co najmniej równie porywający i nośny, jak „Krąg życia” z „Króla Lwa”.

W miarę, jak po raz pierwszy wykonana w 1924 r. opera zaczęła nabierać popularności (Polska, o wstydzie, do dziś tego arcydzieła nie wystawiła własnymi siłami!), reżyserzy zaczęli się borykać z dwoma podstawowymi wyzwaniami. Po pierwsze: jak przekonująco wcielić w sceniczne życie dość bezkompromisowe didaskalia, z Żabką lądującą Leśniczemu na kolanach czy Lisiczką duszącą kury? Po drugie: jak w ogóle pokazać to wszystko na scenie, by ani nie zabić magii, ani nie wpaść w estetykę kinderbalu, która niesie ryzyko, że poważna treść nieco w tym wszystkim zaginie?

Drżę na myśl, co by z „Lisiczką” zrobili gwiazdorzy naszej reżyserii typu Mariusz Treliński czy Krzysztof Warlikowski; obstawiam, że wyłożyliby się zarówno na pierwszym, jak i na drugim zadaniu. Z drugiej strony reżyseria u naszych południowych sąsiadów nurza się niestety (w operze) w odmętach sztampy, przywodzącej na myśl to, co w Polsce ma do zaoferowania w bardzo zły dzień Michał Znaniecki czy Waldemar Zawodziński. Na szczęście opera w Brnie, szykując nową inscenizację na stulecie prapremiery, miała pod ręką jednego z nielicznych czeskich reżyserów o faktycznie wielkich dokonaniach i osobnym języku scenicznym: od roku 2015 jej szefem artystycznym jest Jiří Heřman, polskim melomanom znany z „Legend o Maryi” w Operze Wrocławskiej. A ten wpadł na pomysł genialny: przeniósł zawiązanie fabuły i finał do sierocińca, który parę lat po premierze „Lisiczki” założył Rudolf Těsnohlídek, scenarzysta nader popularnego komiksu stanowiącego kanwę opery Janacka.

Efekt jest taki, że pewien brytyjski komentator (nagranie inscenizacji w czasie pandemii trafiło też do Internetu) okrzyknął tę „Lisiczkę” najlepszą, jaką w życiu widział. Rozegranie początku opery jako dziecięcej zabawy od razu usprawiedliwia umowność: „zwierzęcy” charakter bohaterów z powodzeniem reprezentują albo maski i czasem proste kostiumy, albo noszone po scenie pluszaki i drewniane zabawki – chociażby wejście Żabki to po prostu figiel spłatany przez małego wisusa śpiącemu wychowawcy. Co więcej, Heřman zawsze najlepiej radził sobie z teatrem bezpretensjonalnym, w którym główna uwaga położona jest na  prowadzenie śpiewaków (w tym dziecięcych, do których reżyser ten ma nader szczęśliwą rękę). Tu jest jeszcze lepiej: styl Heřmana wysubtelniał i obok wielkich scen zbiorowych, będących jego mocną stroną, dostajemy setki małych a subtelnych scenek aktorskich, czasem na trzech różnych planach. Kto pamięta „Podróż do Reims” Tomasza Koniny w TW-ON, ten rozpozna metodę. Dodatkowo wzmacnia to efekt przeplatania się świata ludzkiego ze zwierzęcym, bo można pokazać na scenie jednocześnie wydarzenia z obu, gdy libretto przewiduje w danym momencie tylko jeden; inna sprawa, że trzeba by pójść na ten spektakl bodaj dwa-trzy razy, by wyłapać wszystkie smaczki. Raz wreszcie ma się wrażenie, że dramaturg – Patricie Částková, etatowa dramaturżka brneńskiej opery – zasłużył na swoją pensję. Może by tak zaimportować ją do TW-ON, gdzie kandydatów do tej funkcji rekrutuje się z grona ludzi teatru zainteresowanych wyłącznie robieniem spektaklu wbrew librettu?

Scenografia u Heřmana bywała zwykle prosta, bez drogich efektów specjalnych i rozbuchanych ambicji, ale też bez chodzenia na łatwiznę. W „Lisiczce” przeszedł jednak samego siebie, aranżując przestrzeń sceniczną w najciekawszy sposób, jaki widziałem w operze przez ostatnie kilka lat. Oświetlenie (Daniel Tesař) jest wręcz fenomenalne, a scenograficznie nie brak wybitnych konceptów takich jak stosowne w ubogim domu sierot przegródki z cynfolii, w scenach w leśniczówce rozdzierane nagle przez kury i odtąd zapewniające bezpieczną przestrzeń bohaterom, którzy chcą się schować. Jednakże osią pomysłu jest w tej inscenizacji motyw… jaja.

To na podobieństwo jaja pękają od wewnątrz ściany sierocińca, by ukazać ciemny krajobraz świata zewnętrznego (względem leśniczówki), z różnych powodów działający na wyobraźnię tak Leśniczego jak Lisiczki, i zaznaczyć, że odtąd historia wyzwoliła się z nawiasu teatru podrzutków, że to już nie całkiem zabawa. To pęknięte połówki jaja stanowią sypialnię zarówno dla postaci ludzkich, jak i dla Borsuka, jajo w całości pcha w wózku Lisiczka jako symbol macierzyństwa, a cudownie śmiesznego sposobu, w jaki wprowadzono jaja w scenie ślubu, i jego symboliki nie będę nawet spoilerować. Pewne rzeczy po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy: na zachętę dodam, że w ten samej scenie marzący o ożenku Nauczyciel i Proboszcz też spotykają śliczne panny młode tylko po to, by spod welonów wyłoniły się goniące ich kury. Dopiero później zastanowiło mnie, czy ten cudowny gag nie miał drugiego dna. Wskazanie, jakich dokładnie cech knajpiani kompani Leśniczego spodziewają się po małżeństwie? A może odwrotnie – pokazanie, że po ślubie kończy się z kurą domową w domu zamiast, jak się tu  zwykle żonkoś spodziewa, erupcją romantyzmu i szczęścia? Tak ten spektakl właśnie wygląda.

Nie wszystko jest oczywiste – nadal nie jestem pewien, co dokładnie miały symbolizować czarne, insektopodobne postacie używane przez reżysera „do wszystkiego” zarówno w świecie ludzkim, jak i zwierzęcym: wszechobecne w lesie i w leśniczówkach owady? Nie zrozumiałem też, co oznaczać ma wielometrowy zwój dzianiny w kolorze futra Lisiczki, który Leśniczyna robi na drutach przez większość spektaklu. Mam jednak podejrzenie graniczące z pewnością, że Heřman i Částková nie wrzucili tego wszystkiego ot tak sobie, że po dłuższym namyśle da się te pomysły zinterpretować. W sumie na tym często polegają dobre inscenizacje: urzekają przy bliższym kontakcie, każą myśleć z oddalenia.

Muzycznie oceniłbym dziecięcych solistów zbiorowo na piątkę z plusem (nie wiem, ile potu popłynęło na próbach, ale wiem, że nie wszędzie potrafiono by uzyskać takie efekty), dorosłych na mocną czwórkę. Ci ostatni stanowią jednak świetnie zgraną i dobrze współpracującą grupę, co bardzo ważne akurat w „Lisiczce” gdzie mamy zasadniczo dwie większe role i całą plejadę małych. Svatopluk Sem jest Leśniczym o silnym i dobrze prowadzonym głosie, ale jednak tylko poprawnym, nie próbującym wykrzesać więcej choćby z refleksyjnego monologu w finale. Jana Šrejma-Kačírková to Lisiczka odpowiednio fertyczna, cierpka w brzmieniu i aktorsko skoczna, momentami chciałoby się jednak więcej dramatyzmu. Zasadniczo w obsadzie nie ma gwiazd, ale nie ma też słabych punktów: z wykonawców drobniejszych partii wyróżniłbym Janę Piorecką (Lapák), Ondřeja Koplíka (Nauczyciel), Václavę Krejčí-Houskovą (lis Złotogrzbietek, a nie Złotoskóry, jak twierdzą napisy) i bardzo obiecującego Tadeáša Hozę (Harašta). Na specjalne wyróżnienie zasługuje Leśniczyna (Daniela Straková-Šedrlová), która wprawdzie nie ma wiele do śpiewania, jest za to genialna aktorsko – zarówno jako kucharka w sierocińcu gotująca dla dokazującej czeredy, jak i gospodyni goniąca męża i Lisiczkę z patelnią. Co prawda, przy Semie wygląda raczej na jego matkę niż żonę… Trzymając się skali szkolnej, grze orkiestry pod batutą Marka Ivanowicia wystawiam czwórkę z plusem: jeśli nie liczyć niekiedy zbyt ostrego brzmienia blachy (zwłaszcza w początkach III aktu), nigdy nie zgubiono pulsu muzyki Janáčka, nadając muzycznej narracji spójność, w której nie słychać szwów.

Jeśli coś mi przeszkadzało podczas prezentacji na Bydgoskim Festiwalu Operowym, to widownia. Dla jasności: nie mam pretensji do widzów, mam je do marketingowców. Wielokrotnie podczas spektaklu miałem szczerą ochotę schwytać asa (askę? asicę?) promocji, który postanowił sprzedać „Lisiczkę” jako operę dziecięcą, i powiedzieć mu, co o nim myślę.

Salę zaludnili rodzice z dziećmi nawet młodszymi niż przepisane w materiałach reklamowych sześć lat – całe tabuny były ewidentnie w wieku przedszkolnym, niektóre (jedno niestety koło mnie) wręcz żłobkowym. Oto skutki: najmłodsze berbecie trzeba było uspokajać smoczkiem, by nie wchodziły w dialog z postaciami ze sceny, przedszkolaki miały problem z jednoczesnym śledzeniem szalonego tempa wydarzeń i napisów, niektóre szkraby trzeba było wyprowadzać z rzędów i sadzać na schodach, bo nie widziały sceny brykając w efekcie bardziej niż zwykle, drzwi na widownię wciąż otwierały się i zamykały, gdyż dwa pierwsze akty grane bez przerwy trwały godzinę czterdzieści, a temu wyzwaniu pęcherze najnajów sprostać nie mogły.

Sądząc po rozmowach słyszanych w szatni, rodzice podzielali moją złość, choć z nieco innych powodów: mieli nadzieję na lekki spektakl o leśnych zwierzątkach, na którym można się odprężyć z kilkulatkiem, a dostali coś całkiem odmiennego. Sądząc po niezasłużenie anemicznych brawach pod koniec (ledwo, ledwo starczyło ich, by raz unieść kurtynę), chcieli już tylko dotrzeć z dzieckiem na powrót do domu. Mam tylko nadzieję, że goście z Brna nie popadli w efekcie w depresję.

A przecież zobaczyliśmy jedną z najwybitniejszych oper w dziejach gatunku, na poziomie nader satysfakcjonującym muzycznie i w inscenizacji niezwykle bogatej, zarazem zaś tak czytelnej, że w większości wszystko rozumieli nawet ci, którzy nie znali ani polskiego, ani czeskiego (tak, sądzę po swojej żonie). Tym się właśnie kończy złe targetowanie. Miejmy nadzieję, że następnym razem nie wpadną tu na pomysł, by zaprosić na „Parsifala” uczniów końcowych klas podstawówek jako na spektakl o rycerzach króla Artura.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , ,