O spektaklu „Napis” Geralda Sibleyrasa w reżyserii Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
Popularny we Francji i poza jej granicami dramaturg, Gerald Sibleyras, autor komedii, scenariuszy i słuchowisk radiowych, znany jest polskiej publiczności dzięki takim sztukom jak „Taniec Alabatrosa” czy nowszy „Berlin Berlin”. Jego komediopisarski talent doceniają nasi reżyserzy już od lat, dostrzegając lekkość z jaką potrafi przekazać wnikliwe refleksje, zawarte w zjadliwej komedii obyczajowej. Opisywane przez niego przezabawne ludzkie zachowania oraz pełne humoru dialogi kryją zazwyczaj coś więcej niż śmiech i pozwalają odkryć swe drugie, a nawet trzecie dno. „Napis” jego autorstwa, wielokrotnie wystawiany na polskich scenach (między innymi w Teatrze Współczesnym w reżyserii Macieja Englerta) jest tylko z pozoru farsowo–komediowy. W rzeczywistości więcej w nim ponurej refleksji i poważniejszej satyry ubranej w płaszcz groteski, która łagodzi zgryźliwość i ironię. Dyrektor warszawskiego Teatru Ateneum, Artur Tyszkiewicz, prezentuje swoją wersję sztuki Géralda Sibleyrasa, podkreślając wszystkie niuanse tekstu napisanego w 2002 roku, uwydatniając trafność diagnozy socjologicznej, wciąż aktualnej i prawdziwej w „postępowej” i „tolerancyjnej” Francji, awangardowym Paryżu i w każdym innym miejscu Europy. Reżyser wraz z aktorami zadbał o wysoki poziom i profesjonalizm przedstawienia, dzięki czemu zachowuje ono świeżość i intryguje wciąż na nowo. W erze globalizacji, kiedy „myślenie inaczej niż wszyscy” staje się niemal zbrodnią, karmi widza cenną przestrogą.
Pan Lebrun, wraz z żoną, właśnie wprowadził się do większego niż poprzednie mieszkania w eleganckiej kamienicy. W nowej, lepszej dzielnicy Paryża życie wydaje się łatwiejsze, sąsiedzi tworzący małą społeczność życzliwsi, tolerancyjni i otwarci na świat. Jednak spokój bohaterów szybko znika, bowiem już po dwóch tygodniach od przeprowadzki stają się celem obelg wyrytych na ścianie windy budynku. Lebrun czuje się znieważony i dotknięty wulgarnym napisem, który go bezpośrednio dotyczy. Wszczyna prywatne „śledztwo”, aby jak najszybciej ustalić sprawcę przestępstwa. Dzięki temu lepiej poznaje sąsiadów i samotnie staje przeciwko ich jedynym, słusznym światopoglądom, ośmielając się w dodatku myśleć samodzielnie. To niewybaczalne wykroczenie – publicznie wyrażać treści niezgodne z duchem czasu.
Autor trafnie obnaża wiele ze współczesnych, myślowych klisz i choć pisze o Francji świeżo po wkroczeniu w trzecie tysiąclecie, z entuzjastycznie wprowadzoną walutą euro, po ponad dwudziestu latach, w naszym rodzimym kraju jego myśl wybrzmiewa równie mocno. Piętnuje wady osób rzekomo wolnych od uprzedzeń, fanatyzm multi-kulti, uleganie językowym nowinkom i hipokryzję ukrytą pod płaszczykiem tolerancji. Postępowi mieszkańcy kamienicy, w której rozgrywa się akcja spektaklu są z pozoru mili, uprzejmi, przeciwni wszelkim niesprawiedliwościom. Kiedy poznajemy ich lepiej – dzięki rozmowom i słownemu starciu z panem Lebrun – na jaw wychodzi pycha, pozerstwo ponad miarę, bezrefleksyjne przyklaskiwanie rewolucjom językowym i obyczajowym. Kto nie jest z nimi, musi – ich zdaniem – być rasistą, niedopasowanym do życia we wspólnocie. Dyktatura podniesionej do rangi bóstwa acz źle pojętej tolerancji (tej bezwarunkowej, bez zachowania szacunku dla siebie i innych), płynięcia z prądem, nigdy pod prąd nie wszystkim odpowiada. Sibleyras wyśmiewa nakazy bycia razem, bez dostrzegania barier i różnic, wspólnego celebrowania wymyślonych przez media „świąt” i niemal ekstatycznego traktowania nowych „tradycji”. Wszystko to znajduje odzwierciedlenie w języku, bo właśnie w dialogu, w wymianie zdań dzieją się najważniejsze rzeczy poddane refleksji i piętnowane w spektaklu.
Szóstka przekomicznych postaci – ironicznych, naiwnych, zarozumiałych albo zwyczajnie głupich – wkracza na scenę. Grzegorz Damięcki, Paulina Gałązka, Emilia Komarnicka-Klynstra, Bartłomiej Nowosielski, Marzena Trybała i Krzysztof Tyniec grają naprawdę znakomicie, z odpowiednią werwą, ale i zatrzymaniem we właściwych momentach – by wydobyć niuanse tekstu, podkreślane mową gestów, mimiką, spojrzeniem. Główny bohater nie pasuje do towarzystwa, ponieważ ośmiela się myśleć samodzielnie, wbrew czasowi i aktualnym tendencjom. Wspaniale kreśli jego postać Bartłomiej Nowosielski, twarzą w twarz stając z Cholleyami i Bouvierami, próbując dociec z pozoru rzeczy banalnej – kto jest autorem wulgarnego, obrażającego go napisu. Początkowo zachowawczy, w miarę spokojny, gotów ugodowo załatwić sprawę z sąsiadami, ufa ich wyjaśnieniom. Stopniowo ulega zacietrzewieniu, mierząc się z podejrzliwością i prawdziwym obliczem „postępowych”, „lepszych” współlokatorów budynku. Nowosielski pozostaje naturalny, nawet lekko nonszalancki, gdy swym uporem, wręcz niepostrzeżenie nakłania innych do zrzucania masek. Teraz widać, jak spoza pustych sloganów, deklaracji bez pokrycia na temat braku uprzedzeń i jedynych, słusznych poglądów, wygląda czysta hipokryzja i pogarda wobec „tych gorszych”. Grzegorz Damięcki jako elegancki Pan Cholley perfekcyjnie ukazuje charakter swego bohatera, obłudnika i pozera, napuszonego pseudointeligenta. Bardzo dobrze prowadzona rola została dopracowana i wycyzelowana we wszystkich szczegółach. Damięcki nie jest tak śmieszny, jak jego poprzednicy w innych realizacjach „Napisu” – jest bardziej ironiczno-groteskowy, wręcz „na smutno”, choć pozostaje spójny z konwencją komedii obyczajowej. Jego małżonka, urocza pani Cholley – gra ją Emilia Komarnicka-Klynstra – wie absolutnie wszystko o właściwym wychowaniu „osoby dziecka” (mówienie o płci jest przecież przejawem nietolerancji), o pedopedagogice i odpowiednim układaniu relacji z sąsiadami. Terkocząca nieustannie Marzena Trybała w roli Panią Bouvier, ambasadorki idei nowej, rajskiej Europy, nie potrafi umotywować zachowań, które są wynikiem bezmyślnego ulegania niepisanym obowiązkom, kreowanym przez media. Niemłoda, ale nowoczesna, pozostaje „na bieżąco” i przyklaskuje najnowszym poglądom dotyczącym roli kobiety w społeczeństwie, starzenia się i budowania najlepszych stosunków z otoczeniem. Cóż z tego, skoro nie potrafi nawet wyjaśnić swoich twierdzeń, bezkrytycznie czerpanych z kolorowych czasopism i telewizji (dodam jeszcze – Internetu i wszelkich modnych mediów społecznościowych). Jej mąż, kolejny „postępowiec” – brawurowo zagrany przez Krzysztofa Tyńca – dawno opuścił grono młodych wilków, ale wciąż usiłuje dotrzymać im kroku. Bryluje ze swobodą, częstując wszystkich swoimi dobrymi radami i mądrościami. Na przyjęciu wydanym przez Lebrunów wznosi się wraz innymi na szczyty ignorancji i głupoty. „Jawność i tolerancja” to jego ulubione hasło, któremu przyklaskuje zresztą jego żona. Nabiera ono innego odcienia, gdy pozornie dobrotliwy i ugodowy pan Bouvier wypija kolejny kieliszek wina. Z człowieka otwartego (we własnym mniemaniu), zatwardziałego przeciwnika obskurantyzmu przeradza się w osobnika będącego dokładnym przykładem piętnowanych wcześniej cech. Znakomity Tyniec pokazuje demona, ale z humorem, który i tak nie kryje obrzydliwego fałszu Bouviera. Paulina Gałązka-Sandemo, kreując postać pani Lebrun, musi pozostać autentyczną, by jak najlepiej pokazać rozterki młodej kobiety. Aktorka, nie rezygnując z indywidualnego podejścia do postaci, w punkt oddaje uczucia, rysy charakteru, którymi obdarzył ją autor. Jej bohaterka chce utrzymywać dobre relacje z nowymi sąsiadami, zostać zaakceptowaną przez nich, ale nie za wszelką cenę. W dodatku, patrząc na postawę męża, nie czuje się gotowa do podejmowania decyzji, których skutki może boleśnie odczuć ona i towarzysz jej życia.
„Napis”, inteligentna sztuka z ironią sytuacyjną, słowną oraz powiewem absurdu bawi widza, choć autor przekazuje w niej więcej czerni i goryczy, niż beztroskiego humoru. Artur Tyszkiewicz prześmiewczo, trochę zgryźliwie acz trafnie, podąża za jego myślą. Zachłyśnięcie się poprawnością polityczną, szafowanie hasłami równości, hołdowanie łatwostrawnym sloganom o zacieraniu różnic nie przykryje prawdziwego oblicza hipokryzji i głupoty.
fot. Krzysztof Bieliński