Recenzje

Nic nie czuję 

O spektaklu „Krasz” wg scen. Natalii Korczakowskiej, na motywach powieści J.G. Ballarda i na podstawie improwizacji aktorów w reż. Natalii Korczakowskiej w STUDIO teatrgalerii w Warszawie pisze Alicja Cembrowska.

Współczesność jest coraz bardziej przytłaczająca i bodźcująca. Znieczuleni i odwrażliwieni szukamy coraz to nowych stymulacji, kopów dopaminowych, intensywniejszych doznań. Gdy narkotyki i perwersyjny seks to za mało – zostaje zderzenie totalne, dewastujące, rozrywające ciało. “Krasz” w Teatrze Studio jest o tym, że ciągle nam mało. I jest to pułapka, którą sami na siebie zastawiliśmy. 

Myśl, że świat – pomimo (a może przede wszystkim?) rozwoju technologicznego – coraz bardziej zbliża się ku zgniliźnie, nie jest szczególnie nowa. Uczucie, że “coś idzie nie tak” krąży w nas od dekad. Reżyserka Natalia Korczakowska ilustruje ten stan, sięgając po postmodernistyczną “Kraksę” (1973) J.G. Ballarda, w której grupa osób osiąga podniecenie seksualne w inscenizacjach wypadków samochodowych inspirowanych kraksami znanych osób. Przewodzi im Vaughan (Rob Wasiewicz), który doświadczenie to nazywa “nową seksualnością, zrodzoną z perwersyjnej technologii”. Jego ostateczną fantazją jest śmierć w czołowym zderzeniu z Elizabeth Taylor (Dominika Ostałowska). Kraksa staje się tu metaforą, o czym już w pierwszych minutach informuje nas komunikat wyświetlany na metalowej konstrukcji przypominającej wielkie jajko (niespodziankę?). W tym samym miejscu pojawiać się będą dynamicznie zmontowane, teledyskowe filmiki i kolejne napisy: crash your body, your icon, your mind. 

Z początku mamy jednak zaprzeczenie kraksy (ale czy na pewno rozpadu?). Na scenie rozgrywa się empatyczny i absurdalny mecz. Każdy zawodnik jest taki sam – ma koszulkę z numerem 1, a na głowie gumową maskę. Muskając zaledwie piłkę, piłkarki i piłkarze powtarzają hasła rodem z taniego kursu coachingu i przekonują, że przecież każdy jest zwycięzcą. To ludzie bez emocji i energii. Inkluzywność w tym ujęciu jest karykaturalna, hiperpoprawność sztuczna i fasadowa. Z tej pozornej równości wyrywają nieustanne “ja” i “mnie” – tutaj każdy skupia się tylko na sobie, swoich potrzebach, swoim wydumanym wykluczeniu. Brzmi to bardzo znajomo w erze “możesz wszystko” i “jesteś najważniejszy”. Być może to przerysowanie jest nie tylko sugestią i komentarzem, ale również ostrzeżeniem, że oto patrzymy już nie na bliżej nieokreśloną przyszłość, a nasze tu i teraz. Już w tej części wybrzmiewa refren spektaklu – nic nie czuję. 

Nic nie czują też Catherine (Wiktoria Kruszczyńska) i James (Paweł Smagała) – zblazowane, atrakcyjne i znudzone małżeństwo, para przekonana o swojej niezwykłości, która jednocześnie pomimo stosowania wymyślnych metod stymulacji seksualnej nie osiąga zaspokojenia. Paradoksalnie to ludzie tak skupieni na “ja”, że są aż martwi w środku. Trudno w takiej sytuacji mówić o dobrym seksie, w którym teoretycznie poza “ja” jest jeszcze “ktoś”. James szuka zatem kolejnych bodźców, ucieka w świat bólu i wypadków, w końcu przyznaje, że kraksa była pierwszym realnym doświadczeniem w jego życiu. Żona zarzuca mu, że jest zimny, chociaż ten epitet pasowałby również do niej. Chociażby wtedy, gdy odwiedza męża w szpitalu i odkrywa, że jego powypadkowe, posklejane niczym dzieło sztuki ciało uruchamia jej popęd seksualny. 

W pierwszej godzinie “Krasz” intryguje i dynamicznie podsuwa tropy, jednak w końcu tempo zaczyna zwalniać – nie oznacza to oczywiście, że na scenie nic się nie dzieje. Teoretycznie dzieje się bardzo dużo, jest w tej narracji jednak jakaś uciążliwa powtarzalność. Nie pomagają przedłużone ankiety kolejnych osób, dołączających do projektu Vaughana (doskonały Rob Wasiewicz z początku ukryty jest przed naszym wzrokiem, słychać tylko jego głos) – Gabrielle (Ewelina Żak), która “nie wie, co czuje”, rozedrganej lekarki Helen (Dominika Biernat) i kaskadera Seagrave’a (Bartosz Porczyk). Powiewem świeżości są natomiast sceny z Liz Taylor – Dominika Ostałowska jest wspaniała w roli trochę oderwanej od rzeczywistości i zalotnej aktorki. 

Natomiast doskonale udało się Natalii Korczakowskiej zbudowanie chaotycznego, przemocowego i rozseksualizowanego świata, w którym liczą się jedynie doznania cielesne. Atmosferę buduje scenografia (Natalia Korczakowska/Marek Adamski) – trochę futurystyczna, surowa, mechaniczna. Wpisują się w nią ekrany i atrapy samochodów, które stają się nośnikiem coraz to nowych perwersji. Klimat podbija warstwa dźwiękowa ułożona przez Jacka Sienkiewicza. Łzy i ból stają się fetyszem i źródłem cierpienia psychicznego, które trudno zaopiekować w popieprzonym i surrealistycznym świecie bez duszy.  

Przez te dystopijne krajobrazy przebijają się jednak bardzo prawdziwe lęki i obawy. Dużo jest w “Kraszu” samotności, rozbitych aspiracji, żałoby po wartościowych relacjach międzyludzkich i lęków o byciu banalnym, zwykłym, nijakim w czasach, gdy każdy musi być jakiś, a jedynymi doświadczeniami, które coś znaczą, są te wstrząsające i spektakularne. Spektakl Korczakowskiej to niemal ostrzeżenie przed momentem, w którym człowiek jest już tak pusty, że przesunie każdą granicę, żeby poczuć jakiekolwiek emocje. A tę pustkę w dużej mierze wydrążają nowe technologie, które poza tym, że dużo nam dają, jeszcze więcej zabierają. 

fot. Krzysztof Bieliński

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , ,