Recenzje

Wszystko co najlepsze dla widza, czyli wesele, pogrzeb i happy end

Ignacy Jan Paderewski „Manru” w reż. Marka Weissa w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej – pisze Wojciech Giczkowski

Pomysł wystawienia „Manru” Ignacego Jana Padarewskiego powstał już w 2013 roku. W opinii dyrektora Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, Waldemara Dąbrowskiego, jest to jedyna opera, która w godny sposób pozwoliłaby uczcić 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Jako jedyna była bowiem wystawiona na wszystkich liczących się scenach świata. I co najważniejsze – jest dotychczas jedyną polską operą, która była grana na deskach Metropolitan Opera. Jej ponadczasowość została świetnie wydobyta przez autora najnowszej inscenizacji  Marka Weissa, reżysera, którego „Nabucco” jest nieprzerwanie od 20 lat grane na scenie w TW-ON.

Reżyser na spotkaniu po premierze podziękował odtwórcom głównych ról w przedstawieniu, czyli Peterowi Bergerowi, Ewie Tracz, Mikołajowi Zalasińskiemu, Monice Ledzion-Porczyńskiej, Darkowi Machejowi, Annie Lubańskiej i Łukaszowi Golińskiemu. Doświadczony inscenizator operowy powiedział, że z takiej obsady byłaby dumna każda pierwszoligowa scena muzyczna świata. Podkreślił też, że podbiją oni te sceny prędzej czy później, tak jak ich wspaniali, słynni poprzednicy, z których wielu stawiało swoje pierwsze kroki w jego spektaklach.

Zdawało się, że ramota (tak obecnie traktuje się wszystkie powieści Ignacego Kraszewskiego) musi być w swej treści bardzo przestarzała. Tymczasem problematyka „Chaty za wsią”, czyli pierwowzoru „Manru”, przeniesiona do czasów współczesnych, mówi – tak jak przed ponad stu laty  – o trudach koegzystencji dwóch grup etnicznych: polskich górali i Cyganów.

Akcja przedstawienia może toczyć się w wielu miejscach na świecie, bo jak powiedział Marek Weiss, góralskie wesele pokazane w pierwszym akcie równie dobrze może odbywać się w Chicago, Sydney czy w Zakopanem, a ich antagonistów, czyli Romów na Harleyach, możemy spotkać wszędzie. Uosabiają oni tęsknotę wszystkich współczesnych ludzi za nieokiełznaną wolnością, pokazaną w filmie „Easy rider” Dennisa Hoppera z 1969 roku. Miłość góralki Ulany do Manru, Cygana na motocyklu, to sprawa dziś powszednia, bo po latach jednonarodowości w czasach PRL-u powrócił do Polski po naszym wejściu do Unii Europejskiej problem wielonarodowości i związanej z tym wielokulturowości. Małżeństwa mieszane etnicznie stały się powszechne, jednak problem braku tolerancji jest charakterystyczny dla obu stron takich związków. Kwestia współistnienia narodów stała się obecnie problemem numer jeden w całej Europie i to może zapowiadać triumfalny powrót „Manru” na sceny całego świata, zwłaszcza w takim ujęciu, jakie przyjęli obecnie realizatorzy warszawskiej inscenizacji. To ważny głos polskich artystów w dyskusji na temat obecnego pojmowania świata. Co ciekawe, wynika z niego, że ksenofobia nie jest naszą specjalnością narodową, bo w tej akurat interpretacji także Cyganie są zamknięci w sobie i nie dopuszczają do swojego grona obcych. Chronią także własną kulturę przed obcymi, czego dowodem są powikłane losy słynnej romskiej poetki Papuszy, która miała zakaz opuszczania swojego domu w Inowrocławiu.

Widzowie ze zdumieniem odkrywają, że wielkość dzieła najsłynniejszego po Chopinie polskiego kompozytora polega na zestawieniu dwóch wspaniałych kultur muzycznych – góralskiej i cygańskiej. W nowoczesnym dziele muzycznym, wzorowanym na operach Wagnera, bohater zostawia żonę nie dla innej kobiety, a dla muzyki. W zmienionej nieco fabule, po niezbyt udanym góralskim weselu, mamy śmierć cygańskiego króla, ale za to zamiast tragicznego losu heroiny oglądamy, jak znajduje ona opiekę u poczciwego „zielarza”, który tworzy nową wersję zakończenia utworu, bo z happy endem. Przecieramy oczy ze zdumienia, zastanawiając się, gdzie podział się staroświecki Kraszewski? Zamiast folkloru mamy nowoczesne wnętrze domu weselnego, zamiast kuźni – szopę z Harleyem, a wesoła grupa Cyganów zajeżdża na scenę autostradą w stylu bardzo hollywoodzkim. Nie zdziwię się, jeśli ten obraz przejdzie do historii polskiej opery, tak jak słynne schody w świątyni pokazane przez Weissa w „Nabucco”.

Charyzmatyczna postać, jaką był Paderewski, powraca dzięki takiej inscenizacji na przynależne jej miejsce w polskiej kulturze. Do pokazania wielkości dzieła, czyli jego oryginalności muzycznej, przyczyniła się Orkiestra Teatru Wielkiego – Opery Narodowej pod dyrekcją Grzegorza Nowaka. Dramaturgia utworu, poszczególne muzyczne leitmotivy, a także wspaniałe sceny chóralne – doskonale zagrane i zaśpiewane przez członków Chóru TW-ON i przez dzieci z Chóru Artos im. Skoraczewskiego – zabrzmiały wspaniale, przekonując o wielkości kompozytora i jego rewelacyjnych pomysłach muzycznych. Autor nie znał dobrze folkloru, ale stworzył oryginalną muzykę na tematy góralskie i cygańskie, które znakomicie wykorzystał Biały Teatr Tańca Izadory Weiss.

Znakomity szwajcarski scenograf Kaspar Glarner dał się poznać warszawskiej publiczności w realizacji „Ognistego anioła” Prokofiewa w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Tym razem stworzył trzy bardzo różne scenografie – oddzielne dla każdego aktu. Najbardziej zaskakująca jest ta, w której gromada Cyganów najeżdża na widownię Harleyami. Połączona z wideo Bartka Maciasa idealnie współgra z uniwersum cygańskim w finałowej scenie III aktu. Pożogę w tle można interpretować jako przypomnienie śmierci Romów w Oświęcimiu, ale można także sądzić, że trwałość niektórych grup etnicznych jest tak wielka, że nic i nikt ich nie podzieli. Ani Cyganów, ani polskich górali.

Zwykła historia o miłości okazuje się dla bohaterów dzieła przegraną także w naszych czasach. Z konwenansami i uprzedzeniami nikt jeszcze nie wygrał. Jedynym wyjściem jest więc koegzystencja pełna szacunku dla odmienności. Otwarty umysł kompozytora i jego librecisty, Alfreda Nossiga, uczy nas, że różnorodność kulturowa może współistnieć bez uprzedzeń i przesądów.


Fot. Krzysztof Bieliński

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , ,