„Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta w reżyserii Wojciecha Kościelniaka w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi – pisze Anna Czajkowska.
„Opera za trzy grosze”, najwybitniejsze dzieło Bertolta Brechta lat dwudziestych, z łatwo wpadającą w ucho muzyką Kurta Weilla, bardzo szybko stała się największym sukcesem teatralnym pisarza. Ten znakomity, pierwszy europejski musical z elementami jazzu, z akcją osadzoną w pełnych rozmachu latach 20., bywa wystawiany zarówno w teatrach muzycznych, jak i dramatycznych, tytuł bowiem nawiązuje po prostu do pierwowzoru dzieła, czyli „Opery żebraczej” Johna Gaya z 1728 r. „Opera za trzy grosze” w krótkim czasie stała się niezwykle popularna, wystawiono ją na scenach całej Europy, także w Polsce (polska, głośna inscenizacja w reżyserii Leona Schillera odbyła się w 1929 r. i przeszła już do historii). Pytanie, czy przełomowe swego czasu dzieło nie stało się już ciekawostką, z uroczymi piosenkami i nieaktualnym w dzisiejszych czasach tekstem? Chyba nie, skoro jego bohater, jeden z najbardziej znanych londyńskich gangsterów, Mackie Majcher, niezmiennie budzi emocje i inspiruje kolejnych artystów. Wykorzystując tłumaczenie Romana Kołakowskiego, reżyser Wojciech Kościelniak ponownie sięga po musical Brechta (pierwszy raz w 2002 roku we Wrocławiu) i w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza czaruje widzów songami – światowymi przebojami, nagrywanymi od dziesięcioleci wciąż na nowo przez muzyków, wokalistów i aktorów.
Na początku osiemnastego wieku John Gay napisał odważne dzieło, coś w rodzaju opery balladowej, gdzie dialogi w mowie potocznej przeplatają się gładko z krótkimi pieśniami. Bohaterami „Opery żebraczej” uczynił barwnych przestępców (pierwowzory czerpał z postaci londyńskich kryminalistów, których publiczne egzekucje były wówczas nie lada sensacją). Wartka akcja, sensacyjny wątek, erotyka i świat przestępczy zainspirowały Brechta – tak powstała nowa wersja „opery”. Wojciech Kościelniak podąża za myślą autora, uwypuklając relacje międzyludzkie i mechanizmy rządzące społeczeństwem. Nie ucieka od krytyki ustroju i kapitalistycznej pazerności (wzorem Brechta), która dla zysku wykorzystuje wszystko i wszystkich, jednak dodaje liczne aktualizacje, dokonuje celowych skrótów, dzięki czemu Opera wydaje się niezwykle „współczesna”. U Kościelniaka adaptacja opowieści o Majchrze staje się grą z konwencją teatralno-filmową i z gangsterskim romansem. Jonathan Jeremiah Peachum, dorobkiewicz i przywódca cechu żebraków, twardą ręka, z przebiegłą sprawnością kieruje londyńskimi żebrakami, skutecznie likwiduje wszelką konkurencję w londyńskim półświatku. Kiedy on i jego żona, Celia Peachum, dowiadują się, że ich córka Polly wyszła za mąż za przywódcę bandy przestępców, zwanego „Majchrem”, postanawiają przywołać córkę do porządku. Peachum doprowadza do aresztowania rywala w interesach (obaj chcieliby niepodzielnie rządzić w ciemnych zakamarkach miasta). A w Londynie (i nie tylko tam) nie ma miłości czy przyjaźni – liczy się kasa i interesy. Tak samo wśród miejskich prostytutek, jak i w korporacji żebraków. Zdradzony przez kochankę Jenny, pozbawiony wsparcia zaprzyjaźnionego policjanta Browna, Mackie ucieka. Ostatecznie zostaje złapany przez policję, ale – jak to w musicalu i bajkach bywa – wszystko kończy się happy endem. Rzecz jasna pozornym i groteskowo cynicznym. Podłość, manipulacja, wszechobecne zobojętnienie i wszechwładny pieniądz – czyż nie wydaje się to znajome i aż nadto aktualne?
U Kościelniaka miejscem akcji pozostaje Londyn, ale jakże inny od tego z czasów Brechta! Zresztą city, w którym jak ryba w wodzie czuje się szemrany biznesmen Jonatan Peachum i bandyta Mackie Majcher, mogłoby istnieć w dowolnym miejscu na mapie świata. Podkreśla to znakomita, utrzymana w czarno-białej kolorystyce (przełamywanej rzadkim kolorem) scenografia i kostiumy Anny Chadaj. Firma „Przyjaciel żebraka”, prowadzona przez Jonatana Jeremiasza Peachuma, niewątpliwie imigranta ze Wschodu, który na Zachodzie dorobił się majątku, produkuje hamburgery i inne fast foody (mieląc najczęściej kogoś, a nie coś, ważne, by sprzedać i nic się nie zmarnowało). Peachum i zgraja przybocznych pomocników ze społecznego marginesu żegnają się co chwilę na sposób prawosławny, ale pod ogromnym krzyżem na szyi i prawionymi w songach morałami nie ukryje się żądza zysku i bezwzględność.
Wojciech Kościelniak, z wielkim wyczuciem proporcji w budowaniu scen, wątków, epizodów, indywidualnych etiud, buduje nastrój undergroundu. Jego spektakl wyraźnie wykorzystuje estetykę kina spod znaku „Sin City”, opartą na komiksach Franka Millera. Owa komiksowość, drapieżna kreska szkicująca miejską mroczność, doskonale współgra z treścią i wymową widowiska oraz projekcjami, które u Kościelniaka zastępują tabliczki, informujące o miejscu akcji i treści kolejnych scen. Wizję miasta noir, w którym wszyscy są mniej lub bardziej zdeprawowani, reżyser przełożył na znakomite, rozśpiewane widowisko. Już w pierwszej scenie pojawia się rzeźnik – narrator i śpiewak, by wielkimi rzeźnickimi nożycami, używanymi w zakładach przetwórstwa mięsnego, przygotować kolejnych komiksowych bohaterów. W nastrój i klimat Brechtowskiej historii, prześmiewczej, groteskowej, wprowadza widza jego „Straszna pieśń o Mackiem Majchrze”. Przerysowane, komiksowe postaci, którym daleko do superbohaterów, z pobielonymi niczym w pantomimie twarzami i przesadną mimiką, są z tego i nie z tego świata. Reżyser bawi się formą, odrealnia sytuację przy pomocy ironii i kiczu. Znajome elementy i stereotypy służą kpinie, ale jakże przewrotnej – odsłaniają brutalną prawdę o świecie, którym rządzi nienasycona konsumpcja, drapieżny kult pieniądza. Każdy, nawet wszechwładna królowa, nadzieje się tu na krętactwo. A gdy podłość staje się codziennością, przestaje robić wrażenie. Znieczulica przypisywana bogatym kapitalistom dotyczy wszystkich, całego społeczeństwa. W spektaklu wyraźnie podkreślają to elementy scenografii – rzeźnia i krew nie znikną ze sceny, będą towarzyszyć widzom do końca. Tym bardziej, że Peachum to wielbiciel i nieodrodny uczeń Szekspira, w dosłownym i dosadnym znaczeniu. Aktorom pomagają rekwizyty – stosy szmat, hałaśliwe kule, butelki – dodatkowy efekt dźwiękowy.
Wojciech Kościelniak stara się zachować oryginalny styl znakomitych songów Kurta Weilla, a aktorzy Teatru Jaracza w Łodzi świetnie wywiązują się z zadania postawionego im przez reżysera. Ballady Brechta i Weilla, które wiele lat temu weszły do kanonu muzyki popularnej, stając się światowymi szlagierami, teraz rozbrzmiewają na łódzkiej scenie. Zaskakujące treścią i urzekające melodią songi artyści podają widzowi z ekspresją, mocą i wdziękiem. Aktorzy dramatyczni muszą poradzić sobie z intonacją i formą wymagających piosenek oraz… brakiem mikroportów. To niedopatrzenie i błąd, ponieważ ich głos niejednokrotnie ginie w przestrzeniach sceny, nie przebija się przez graną na żywo muzykę. A przecież siłą i smakiem „Opery za trzy grosze” są właśnie songi! Kilka ballad zaśpiewano jednak do mikrofonu i muszę przyznać, że zabrzmiały znakomicie! Mimo tych mankamentów spektakl oglądam z wielką przyjemnością. Na szczególny aplauz zasługuje Paulina Walendziak, która radzi sobie w mało przyjaznych strunom głosowym warunkach, a jej głos brzmi dźwięcznie i mocno – bez nagłośnienia i mikroportów. Zauroczyła mnie zwłaszcza wykonaniem songu, który wiele osób przyprawia o dreszcze – „Jenny, narzeczona pirata”. „Piosenka Polly” (albo „Barbara-Song”) w jej interpretacji jest równie emocjonalna i porywająca. Aktorsko – jako Polly Peachum – Paulina Walendziak jest równie dobra. Jej bohaterka ma buzię niewiniątka, urodę królewny, ale temperament i upór jak trzeba. W postać jej ukochanego, głównego bohatera Mackiego Majchra, wciela się Marek Nędza, z dystansem i humorem traktując swego bohatera. Jego Macheath – znany jako gentelman gangster, jest tyleż cyniczny i brutalny, co groteskowy. Nawet ma w sobie urok i wdzięk „komiksowego” uwodziciela. Kłamie jak z nut, z wyrachowaniem, rozsądnie, choć… czasem stawia na brawurę i brak mu rozważności. Marek Nędza śpiewa równie dobrze, szeroko wykorzystując swoje możliwości wokalne (wspomnę tylko uroczo-ironiczną „Balladę o przyjemnym życiu”). Michał Staszczyk, Jonatan Jeremiasz Peachum, intryguje, celowo irytuje, po prostu świetnie buduje niełatwą postać szefa korporacji żebraków, bandy podłych wydrwigroszy. Mieli i przyrządza mięso na hamburgery, a w międzyczasie rzuca jadowite i jakże trafne uwagi. Raz jest clownem, raz despotycznym tyranem, potem znów błaznem czy nowobogackim zarozumialcem. Szefa policji Browna atakuje nie tylko argumentami, ale i spojrzeniem. Charakter i szyderstwo podkreślają długie blond włosy i nadmiernie opalona twarz oraz wielki krzyż zawieszony na szyi. W pogoni za zyskiem dotrzymuje mu kroku żona Celia – podobnie jak małżonek pazerna i fałszywa do bólu. Celia udaje kobietę z klasą, choć mało wiarygodnie – jest aż nadto plastikowa i wulgarna. Pod maską elegancji, kiczowatą peruką i wielkimi czerwonymi ustami kryje się sztuczność i jędzowatość zapijaczonej mamuśki. W tym świecie liczy się tylko pieniądz, nawet jeśli rodzinka przysłania go jakimś fałszywym kodeksem moralnym. Świat dziwek, gangsterów, skorumpowanych policjantów nie zna ani miłości, ani przyjaźni, ani miłosierdzia. Do zła i jego usprawiedliwień łatwo się przyzwyczaić. Nie ma tu miejsca na wyrzuty sumienia, które męczą nieustannie szefa policji londyńskiej, Browna. Prześladowany przez obrazy z przeszłości (cień muzułmanki, kobiety z dzieckiem nie chce go opuścić), Jackie Brown (w tej roli Mariusz Siudziński) skutecznie je zagłusza, wręcz zabija, by nie mąciły sytej, wygodnej codzienności. Sumienie czasem przemawia do Jenny Knajpiarki (pięknie śpiewająca Agnieszka Skrzypczak), ale nie na tyle mocno, by powstrzymało ją przed wydaniem Mackiego w ręce policji. Od tłumu chciwców nie różni się wcale samolubna córka Browna, Lucy Brown (Sylwia Gajdemska), kochanka Mackiego. Wszechobecna hipokryzja i zdrada na nikim nie robią wrażenia, a zobojętnienie dotyka wszystkich.
Plastyczną urodę widowiska budują perfekcyjnie komponowane sceny zbiorowe, obrazy pełne ekspresji, w których występują postacie drugo- i trzecioplanowe. Zgrany zespół prostytutek, złodziei, rzezimieszków w układach śpiewno-tanecznych tworzy precyzyjne tło, idealnie współgrające z klimatem i wydźwiękiem całości (dynamiczną, pełną wdzięku, zmysłową choreografię przygotował Krzysztof Tyszko). Nie ma tu żadnej przypadkowości, każda z występujących osób ma konkretne zadanie. Z tych małych elementów, a jakże trudnych do zagrania, wytańczenia, zaśpiewania, budowana jest spójna całość. Tempo faluje, ale nie maleje, a ruch tancerzy podkreśla rytm spektaklu. Jednak nie byłoby „Opery za trzy grosze” bez muzyki. Ukryci w orkiestronie muzycy pod kierownictwem Michała Zarycha grają z werwą i energią, wielce pożądaną w przypadku musicalu.
Całe trzygodzinne widowisko przygotowane zostało z wielką dbałością o szczegóły, a smak i komiksową estetykę twórcy celowo biorą w ironiczny cudzysłów. W głowie pozostają i brzmią ponadczasowe, brechtowskie songi i nawet po wyjściu z teatru nucę (nie tylko ja): „Rekin zęby ma jak noże i nie musi kryć się z tym. Mackie noża użyć może, ale kto go widział z nim?”.
Fot. Greg Noowak