Recenzje

Taki czy taki, zażyjmy tabaki

O spektaklu „Pastorałki Staropolskie” w reż. Jitki Stokalskiej w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie pisze Tomasz Flasiński.

Ciekawy to pomysł i ambitny: zmierzyć się w operze z legendą „Pastorałki” Leona Schillera przygotowując widowisko „na motywach”. Ze Schillera wzięto spory kęs tekstu – choć dodano sporo fragmentów z innych źródeł lub napisanych przez samych realizatorów – natomiast muzyka to inna bajka. Reżyserka Jitka Stokalska wybrała na tę okazję szereg staropolskich pieśni i tradycyjnych kolęd, do których dosztukowano (przy okazji scen z Herodem i Trzema Królami) nieco muzyki Orientu, a także własne kompozycje Jacka Urbaniaka, który zajął się opracowaniem całości. Dla muzyków i innych ekspertów dodatkowym smaczkiem będzie dezynwoltura, z jaką zabawiono się tu dawnym dziedzictwem – od tańca Diabła i Śmierci opartego przez Urbaniaka na melodii „Umarł Maciek, umarł” aż po utwory, z których wzięto muzykę, za to dodano całkiem inne teksty.

Efekt robi wrażenie. A do tego można się na nim uśmiać do łez – nie trzeba w tym celu nawet włączać fonii. Osobiście najbardziej utkwiła mi w pamięci pierwsza scena, z Adamem i Ewą w uproszczonych do granic możliwości kostiumach (udające skórę cieliste wdzianka z dodatkiem liści w miejscach intymnych), bawiącymi się pysznie własnymi przerysowanymi gestami oraz pompatyczną (w tym wypadku akurat Schillerowską) frazą.
Nie mówiąc już o scenach z dziećmi (sądząc po nazwiskach, co najmniej kilkoro to progenitura solistów POK), które ilekroć się pojawiały, szczerze rozbawiały publiczność – od pierwszej sceny, gdy wyłażą po kolei z rozdętej szaty Ewy, po ostatnią, gdzie wchodzą na czworakach jako meczące owce. Nawet rzeź niewiniątek przygotowano w takiej konwencji, że trudno traktować ją serio – maluchy padają pod ciosami noża mechanicznie, jakby to było gimnastyczne ćwiczenie na WF. Za to agresywniej i bardziej życiowo wypadają niespodzianie sami pasterze – zdecydowanie nie łagodni gazdowie, lecz typy, których nie chciałoby się spotkać po zmroku. Chyba że jest się aniołem, albo ma Syna Bożego za towarzysza.

Jak celnie wskazała Dorota Szwarcman, jest to summa summarum pastorałka nader pogodna, świadomie „odpoważniona”. Podporządkowana założeniu, że skoro rodzi się Zbawiciel, to widza należy podnosić na duchu, nie przerażać. Pokazuje to zresztą przesunięcie akcentów w stosunku do Schillera: tamten kończył „Pastorałkę” nader rozbudowaną sceną kaźni Heroda, a szybki epilog („Zdrowia, szczęścia winszujemy”) nie zacierał wrażenia, że chodzi w dużej mierze o moralitet i przestrogę. Tu Herod – bardziej śmieszny niż straszny – ginie już pod koniec aktu I (i idzie mu to zadziwiająco szybko, tak szybko, że trudno zrozumieć powód), zaś finałem całości jest adoracja Dzieciątka przez pasterzy i wspólne śpiewanie kolęd, do którego włączy się nawet Diabeł ze Śmiercią na dokładkę. Taniec tej dwójki po Herodowym zgonie też nie pachnie siarką i obietnicą piekła – to raczej zabawna kłótnia dwójki nie ufających sobie partnerów, którzy myślą tylko o tym, jak zatrzymać wszystkie dusze dla siebie. (Przy okazji: kostiumy Marleny Skoneczko są na ogół wielce tradycyjne, ale fenomenalne przebranie Diabła ze sceny kuszenia można by spokojnie przenieść do filmu „Alien vs. Predator”. Brawo!)
Można by się pokłócić z takim ujęciem i zdziwiłbym się, gdyby nie podnieśli tego wątku w recenzjach np. Piotr Zaremba czy Rafał Węgrzyniak. Historia przyjścia Mesjasza to bądź co bądź nie jest spokojna celebracja ciepła i wspólnoty, lecz opowieść o tym, jak ciałem stało się wcale nieproste Słowo: ledwie wczoraj Michał Rusinek wyznawał w „Gazecie Wyborczej”, że przeraziłby się, gdyby w kazaniu świątecznym ktoś przypomniał napomnienie Jezusa, że to za nim należy iść, a nie za rodziną.

Z drugiej strony fani teatru „progresywnego”, skupieni na tropieniu politycznych niepoprawności, też nie mają w nowej premierze POK czego szukać. To znaczy w pewnym sensie mają, bo przedstawienie nie przejmuje się ich wymogami. Rozzłości ich zapewne i podkreślanie winy „złej Ewy”, i np. scena poszukiwania przez Świętą Rodzinę noclegu, którego odmawia jej m. in. „Mazur” oraz „Rusin”, obaj w swoich językach , czyli odpowiednio w prześmiesznej gwarze i po ukraińsku (na szczęście ostatecznie litość znajduje w sobie „pijany Polak”). W czasach, gdy Europa Zachodnia z różnych względów prowadzi krucjaty przeciw szopkom czy ich tradycyjnym elementom, cieszmy się, że w Polsce fani podobnych rozwiązań mają na głowie pilniejsze sprawy.
Dwudziestoosobowa orkiestra POK i prowadzący ją Karol Szwech należeli do głównych bohaterów przedstawienia, popisując się doskonałym wyczuciem stylu (mimo, że grano na instrumentach współczesnych) oraz niebagatelną werwą.
Trudniej ocenić śpiewaków, a to z prostego powodu: Teatr Stanisławowski ma taką akustykę, że słychać ich wyraźnie głównie wtedy, gdy stoją z przodu sceny. Jeśli kto ich ustawi głębiej i/lub wyżej (co było częste w tym spektaklu, zaś archaniołowie Michał i Gabriel pojawiali się wręcz wyłącznie w takim anturażu), do widzów dobiegała często nieczytelna słowna magma. Przy okazji przedpremierowej konferencji prasowej minister Piotr Gliński zapowiedział zresztą szybką budowę nowej siedziby POK i miejmy nadzieję, że się z tego wywiąże.

To powiedziawszy: mam wrażenie, że coś niezbyt dobrego dzieje się z głosami solistów Opery Królewskiej. A może to atak bożonarodzeniowej grypy? Wyśmienicie wypadł z pewnością stary majster Adam Kruszewski jako Prologus (choć w roli tej dużo więcej mówił niż śpiewał) i Sławomir Jurczak jako mający często powody do złości święty Józef. Zachowam też we wdzięcznej pamięci radośnie chłopskiego w brzmieniu Rafała Żurka (Adam), którego chętnie usłyszałbym w jakiejś większej partii. Nieźle wypadli Trzej Królowie (Leszek Świdziński, Piotr Halicki, Wojciech Gierlach) i dyrektor POK Andrzej Klimczak w roli rabina, choć nie miał w niej za wiele do śpiewania. Trudno mi natomiast ukryć, że czwórka aniołów była zaiste średnio anielska w brzmieniu i niezbyt wpasowała się w estetykę całości, że dykcji posłańcy niebiescy uczyli się chyba od Diabła (Robert Szpręgiel z głosem nawet odpowiedniej barwy, ale frazami trudnymi do zrozumienia nawet wtedy, gdy stał kilka metrów od widzów), że kłopoty kolegów w tej mierze udzieliły się także młodziutkiej Karolinie Róży Kowalczyk (Maria), że Paweł Michalczuk (Archanioł Michał) miał wyraźne problemy wokalne w niskich dźwiękach nawet po wzięciu poprawki na niewygodną miejscówkę u góry sceny… A nie można było poustawiać niektórych śpiewaków w bocznych lożach, jak zrobili z dobrym skutkiem realizatorzy „Dziadów. Widm”?

W końcu jednak nawet różne uwagi krytyczne bledną wobec nastroju świątecznej magii, który zespołowi udało się stworzyć. Prościutkie (także ze względu na wymogi konserwatorskie) dekoracje, wśród których uwagę zwracały głównie kiwające się głowy wołu i osła z betlejemskiej stajenki, na swój sposób jeszcze podsycały ten czar. Spektakl poruszający, prowokujący do dyskusji, mądrze tradycyjny – taki z ginącego już niestety gatunku.

Fot. Karpati/Zarewicz

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,