Izabela Mikrut rozmawia z Pawłem Kumięgą, aktorem Teatru Ludowego w Krakowie.
Sztajgerowy Cajtung: Rola Głupca w spektaklu Kolacja dla głupca wiązała się z jakimiś wyrzeczeniami?
Paweł Kumięga: Rola była dla mnie interesująca. Nie chciałbym tu nikogo urazić, mówiłem o tym nawet reżyserowi, ale miałem w życiu taką inspirację, kogoś podobnego. U nas w tekście ta postać została nazwana Głupcem, tak przetłumaczona, ale naprawdę to bohater, który nie ma zbyt wielu odniesień do głupoty, takiej, jaką sobie w dzisiejszych czasach wyobrażamy. Clou postaci kryje się w tym, że jest beznadziejnie empatyczna. Ja, z tego względu, że spotkałem w życiu kogoś takiego i przez cztery lata mogłem codziennie go obserwować, do pracy podszedłem z dziwną powagą. Od początku mówiliśmy, że mimo że to komedia, śmiesznie napisana i ma być zabawnie, powinno być w niej bardzo poważnie. Ja starałem się być bardzo poważny, do tego stopnia, że mój kolega grający równorzędną rolę w pewnym momencie na próbie powiedział: załóżmy się o coś, zapłacę ci, jeśli się ani razu w tym spektaklu nie uśmiechniesz.
Sz. C.: I udało się?
K.: Są w spektaklu dwa czy trzy momenty, gdzie moja postać musi się uśmiechnąć… Ale to tylko dwa-trzy razy na cały spektakl, przez 2,5 godziny jest bardzo poważnie. To wymagało największego przeorganizowania myślenia, żeby się nie uśmiechać, żeby nie traktować świata przez jedną chwilę z przymrużeniem oka czy dystansem. Postać jest, na przekór „normalnemu” człowiekowi, na sto procent poważna, w każdej minucie życia. Myślę, że to wymagało największego przygotowania.
Sz. C.: Lubi Pan rozśmieszać na scenie?
K.: Chyba lubię. Użyję tu truizmu, ale to powinno być inteligentne i mądre rozśmieszanie. Teraz jest to o tyle ważne, że rozrywka, z którą dzisiaj wszędzie mamy do czynienia, nie oddaje tego, w czym ja gustuję. Nie jesteśmy za pan brat z tekstami francuskimi, a i kinematografia francuska, i spektakle, w tym Kolacja dla głupca, charakteryzują się takim delikatnym, inteligentnym humorem na poziomie. Uwielbiam w ten sposób rozśmieszać ludzi, bo jest to, zwłaszcza jak w Kolacji…, rozśmieszanie przez powagę i przez tragizm głównego bohatera.
Sz. C.: A czy sprzeciwił się Pan jakiemuś pomysłowi reżysera?
K.: Nie, nie sprzeciwiłem się reżyserowi, bo zgadzaliśmy się w tym, co chciał reżyser zobaczyć na scenie i w tym, co ja chciałem pokazać. Wiadomo, że postać za każdym razem jest przepracowana przez siebie, każdy z nas jest zwykłym człowiekiem, który transponuje to, co jest napisane przez siebie. Nie ma też recepty na to, czy lepiej jest się z reżyserem zgodzić czy nie zgodzić, z jednego i drugiego przypadku powstają wspaniałe i beznadziejne rzeczy. Tutaj praca przebiegała zgodnie, mieliśmy podobny cel i środki, którymi do niego dochodziliśmy. Reżyser zaoferował mi pewien rodzaj komfortu, w którym mogłem się rozsiąść i poczuć tego niezwykłego człowieka. Bardzo polubiłem mojego bohatera, on mnie po prostu rozczulił. Często po spektaklu ludzie przychodzą i mówią, że ten Głupiec nie jest głupi, tylko rozczulający. Wydaje mi się, że postać w tej komedii nie jest głupcem, ale człowiekiem nieszczęśliwym i empatycznym.
Sz. C.: Jak wygląda praca nad rolą? Uczy się Pan tekstu na pamięć, czy próbuje przede wszystkim zrozumieć bohatera?
K.: Muszę się nauczyć tekstu na pamięć, bo bez tego trudno przyjść na próbę, to jest podstawa. Trudno to opisać, można by ubierać w poważne słowa, ale najprościej, w jednym zdaniu: próbuję poczuć bohatera we własnej skórze, próbuję go zrozumieć, zobaczyć, jak chodzi, jak się porusza, czy gestykuluje, jaki ma sposób mówienia, mimikę, jak reaguje na bodźce zewnętrzne. To tyczy się każdej roli i każdy aktor ma na to swój sposób za każdym razem. Najzwyczajniej w świecie, trzeba poznać te literki, które są zapisane i poznać w ten sposób nowego człowieka. Ugrać to przez siebie. Reżyserowi pozostaje oceniać, czy krok zrobiony na próbie to krok w dobrą, czy w złą stronę.
Sz. C.: Jaki rodzaj zadań aktorskich, bo w Kolacji dla głupca pojawiają się też piosenki, to dla Pana największe wyzwanie?
K.: W ogóle lubię wyzwania, to, co kłóci się z moim emploi. Lubię postaci, które są skomplikowane psychicznie, często w smutnych barwach malowane, te, do których jest mi dalej. To sprawia mi największą frajdę. Może nie miałem wiele razy w życiu zawodowym okazji zetknąć się z takimi postaciami, ale kilka razy się zdarzyło i, sądząc po późniejszych komentarzach, nie wychodzi mi to najgorzej. Mimo że tu rozmawiamy o roli komicznej.
Sz. C.: Aktor dzisiaj musi być obecny w świecie reklam, seriali. Kim dla Pana jest aktor?
K.: Nie wiem. Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że z natury aktor jest narcyzem i ekshibicjonistą, więc aktorzy to szczególne przypadki psychiatryczne. Mógłbym jedynie powiedzieć, że aktor nie mógłby funkcjonować w odosobnieniu, samodzielnie. Ale zastanawiam się nieraz nad tym, czy to zawód, który niesie w sobie dodatkowe misje, podteksty i znaczenia… może tak, ale ja bym nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że dominuje chęć pokazania się, sprzedania, ale w pozytywnym znaczeniu. To rodzaj duszy, która musi się cały czas weryfikować, nie wiem, skąd się to bierze. Tu czuje się adrenalinę energii, która jest na scenie: w filmie jest inaczej, w serialu jeszcze inaczej, natomiast teatr jest niezwykłym medium, to jak pewien rodzaj seansu psychiatrycznego czy wizyty u psychologa. Stajesz do konkursu, biegu, od razu jesteś weryfikowany, czujesz emocje na sobie. Nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało, ale bardzo często można zaspokajać swoje żądze, wypełniając ten zawód. Aktor funkcjonuje dla siebie i dla widza. Gdzieś przeczytałem, że jeśli aktor nie miałby tego ekshibicjonizmu, nie mógłby być aktorem, więc to nie może być nic złego.
Sz. C.: Mówi Pan, że teatr jest u niego „hobby na pierwszym miejscu”. A co chciałby Pan zmienić w tej pracy, jeśli w ogóle?
K.: Mam taką jedną rzecz, dla mnie straszliwie trywialną, poza tą jedną rzeczą, o której wstyd mówić, nie chciałbym zmienić nic. Poza tym, że dobrze by było, żeby ten teatr, z którym mamy do czynienia w XXI wieku, nie chciał tak bardzo pędzić za dziwactwem i za czymś nowym. Mam wrażenie, że czasami zbyt ekstrawagancko odlepiamy się od odbiorcy, który nie jest bardzo wysublimowanym widzem, nie chodzi do teatru na trudne teksty i trudne sztuki. Teatr czasami poszukuje rozwiązań w przestrzeniach zupełnie niepoznanych, chociaż mówi się, że wszystko już było… mam wrażenie, że twórcy teatru cały czas chcą szukać. Trudno się temu dziwić, rozwój jest rzeczą nieodłączną, ale dobrze by było zastanowić się czasami nad tym podstawowym poziomem komunikacji między twórcami a widzem. Chciałbym w teatrze mniej ekstrawagancji, żebyśmy byli bardziej rozumiani, mówiąc krótko. Uwidacznia się to na przykład w tym, że bardzo kombinujemy w tekstach, nie szanujemy klasyki, która zyskała swoją renomę za sprawą wieków doświadczeń teatralnych, grzebiemy przy interpretacjach itd., a to się nie zawsze udaje. Drugą rzeczą, niech tego pani nie pisze, a może pisze, sam już nie wiem: chciałbym, żeby teatr był takim miejscem, w którym pracując, dałoby się godniej żyć. Teatr jest bardzo szlachetny, ale nie tak doceniany jak film czy serial. Żeby ktoś nie musiał, jeśli tego nie chce, gonić po filmach czy serialach. Żeby teatr był bardziej doceniony, to jest jedno takie życzenie, myślę, że niejednego aktora.
Sz. C.: Jakiego ma Pan teatralnego mistrza?
K.: Mikołaj Grabowski. To jest mój mistrz, a mówię o tych ludziach, których udało mi się spotkać. Poznałem go, jest dla mnie mistrzem pracy z aktorem. Spotkaliśmy się już w szkole teatralnej, pracowaliśmy razem, udało nam się zetknąć później, w pracy zawodowej. To człowiek, który mnie ujął wnikliwą pracą z aktorem. Facet, który wspaniale umie wydzierać z aktora to, czego sam aktor jeszcze o sobie nie wie. Najwięcej mnie nauczył, najwięcej z nim pracowałem ze wszystkich reżyserów, jakich udało mi się do tej pory spotkać i jest dla mnie mistrzem.
Sz. C.: A gdyby miał Pan przekazać adeptom aktorstwa jakąś złotą myśl czy wskazówkę, co by to było?
K.: Trudno byłoby mi się poczuwać do tego, żeby przekazywać złote myśli. W głowie się tam zdania na temat aktorstwa kołaczą, każdy ma swoją receptę na to, a największą frajdą jest poznawanie samego siebie. To mogłoby być takie zdanie, żeby każdy, nie wiem, czy uparcie, ale żeby smakował w dojrzewaniu i w poznawaniu samego siebie. Mogę powiedzieć na własnym przykładzie, przez te kilkanaście lat, które udało mi się spędzić na scenie, ciekawe jest to, jak człowiek sam siebie jako aktor odkrywa. Pamiętam własne emocje, pierwsze lata w szkole teatralnej, kiedy zaczynałem podchodzić do tej pracy i dostrzegałem tylko drzewo. W miarę kolejnych lat oglądam gałązki, konary, liście. Tak człowiek zaczyna przechodzić od ogółu do szczegółu. Cieszcie się samym procesem dojrzewania, dla mnie jest fascynujące, że tak się wszystko zmienia.
Sz. C.: Gdyby nie aktorstwo, bo przecież postawił Pan wszystko na jedną kartę, czym by się Pan w życiu zajmował?
K.: Byłbym politologiem (śmiech). Fakt, złożyłem papiery tylko do jednej szkoły aktorskiej, powiedziałem sobie, że jak mam się dostać, to się dostanę, a jeśli nie, to mam się trzymać od tego z daleka i więcej nie wracać. Złożyłem papiery na UJ na politologię, na UMCS do Rzeszowa na prawo. Albo byłbym prawnikiem, albo politologiem… albo politykiem, bo to mnie również fascynowało, z takim zastrzeżeniem, że wtedy polityka była zupełnie czymś innym niż jest teraz. Wtedy mnie to jeszcze interesowało, teraz już nie.
Sz. C.: Żeby nie było zbyt poważnie, zapytam, czy robi Pan kolegom jakieś dowcipy w garderobie albo na scenie?
K.: Uwielbiam! Teraz się wymądrzam i przyklejam na siebie taką Gombrowiczowską gębę, ale uwielbiam robić żarty! Kiedy spotykamy się na spektaklu i gramy n-ty raz, wiemy, że możemy sobie na to pozwolić, żeby widz nie zauważył pewnych rzeczy: bo żarty są śmieszne tylko wtedy, kiedy nie powoduje to uszczerbku na całości, a widz ich nie dostrzega. To sam smak, obserwowanie emocji, tego, co dzieje się na twarzy i w ciele kolegi, kiedy robi się mu jakiś żart. To ogromna przyjemność. Ale zdarzają się też rzeczy zupełnie niespodziewane. Pamiętam, kiedy grałem Zemstę Fredry, aktor grający Cześnika miał przyklejone sztuczne wąsy, sumiaste, wielkie, sarmackie i nagle w jednej z ostatnich scen te wąsy ni stąd ni zowąd w scenie ze mną, grającym Wacława, w połowie się odkleiły, zwisały mu na wargach i z każdym słowem wirowały. To było śmieszne, bo on nie mógł ze śmiechu mówić, te wąsy, jak potem powiedział, go łaskotały, a poza tym wirowały z każdym ruchem powietrza, a ja nie mogłem na niego patrzeć, bo widziałem, co się z nim dzieje i jak te wąsy na ustach… nie dałem rady się skupić, nie dało się zapuścić kurtyny, musieliśmy się odwrócić od siebie i grać tyłem, bo nie mogliśmy wytrzymać ze śmiechu. Oczywiście widownia też ciągle parskała śmiechem, bo wąsy opadające na pół twarzy było widać do ostatniego rzędu. To jeden z żartów, które będę jeszcze długo pamiętał.
Sz. C.: Jakie role chciałby Pan zagrać, a jeszcze się nie zdarzyło?
K.: Tytułu nie mam, postaci też nie. Chciałbym zagrać postaci trudne psychicznie, to moje marzenie. Na przemian z komedią, żeby nie wpaść w monotonię, ale tacy ludzie skrzywieni przez los najbardziej mnie interesują. Nie wiem, jak się to sprzedaje na scenie, jak na to reaguje publiczność, to drugie pytanie. Ale sam dla siebie o czymś takim myślę.
Sz. C.: Czy miał Pan jakąś wizję tego zawodu, coś, co się potem nie sprawdziło?
K.: Nie miałem żadnej wizji. Myśl, żeby zostać aktorem urodziła się nieoczekiwanie dla mnie, bo ja jestem człowiekiem straszliwie nieśmiałym, zamkniętym w sobie, introwertycznym. Ludzie znający mnie twierdzą, że bzdury opowiadam, ale ja w ogóle nie myślałem, że taki zawód będę uprawiał, bo się bardzo wstydzę. Najlepiej wie o tym moja żona, że nie gadam w tej chwili bzdur. Pani w liceum, ucząca mnie języka polskiego, wypychała mnie na konkursy, konkursy udawało się wygrywać, mnie to zaczęło sprawiać przyjemność, a nie sprawiało trudności… i tak się zaczęło. Nie miałem żadnych wizji aktorstwa, poznawałem zawód jak ślepiec, szedłem w nieznane, byłem zupełnie zagubiony, przez pierwszy rok szkoły teatralnej nie wiedziałem, w jakim świecie się obracam. Nie miałem wtedy żadnych wyobrażeń i w związku z tym nie mam teraz żadnych problemów, że jest tak a nie inaczej. Jestem po prostu zadowolony z tego, co jest.
Sz. C.: I to jest bardzo ładna puenta.
Fot. Klaudyna Schubert
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”.